Tuesday 19 August 2014

Sierra Nevada - Ancient Bristlecone Pine Forest - Bishop - Mammoth Lakes - Yosemite - 2014/08

Dzień 19

Dolina Śmierci jest najsuchszym miejscem w Ameryce. Dzieje się tak, gdyż otaczające je góry nie pozwalają dotrzeć nad nią chmurom deszczowym. Dziwnym więc doświadczeniem po kilkunastu dniach upałów był padający deszcz i raptem ciepły niedzielny poranek. Byliśmy po drugiej stronie gór Paramint o kilkadziesiąt minut jazdy od Death Valley, a wrażenie gorąca tam doświadczonego jak i parnej nocy żywo kontrastowały z panującymi aktualnie warunkami pogodowymi.
Posiliwszy się obficie, wyruszyliśmy z Paramint Springs. Na dystansie pierwszych 12 mil z wysokości 567 metrów n.p.m. przemieściliśmy się na wysokość 1600 m.n.p.m. Mżyło, a my jechaliśmy pustkowiami Sierra Nevady mijając od czasu do czasu małe miasteczka będące miasteczkami tylko z nazwy. Zawierały one co prawda w swojej nazwie town (miasteczko), ale owe miasteczka były najczęściej skupiskami kilkunastu czy kilkudziesięciu budynków i jeśli by te miejscowości nazwać, wieś jest tu zdecydowanie bardziej adekwatnym słowem.
Jechaliśmy, a widok rozpościerający się dookoła był dość hipnotyczny. Wielokilometrowe odcinki prostej drogi, kamieniste równiny porośnięte niewysoką roślinnością, zbocza górskie, szarość chmur deszczowych, szereg słupów energetycznych powiązanych ze sobą kablami, niczym niewolnicy skuci łańcuchami czy karawana wielbłądów, łączył horyzont za z horyzontem przed nami.
Dwa dni temu Mama Scorupa podczas obiadu w japońskiej restauracji była zdziwiona faktem, że można chcieć z własnej woli jechać do Death Valley i w ogóle w jakiekolwiek odludzie. Warto, aby docenić komfort życia codziennego osiągniętemu dzięki postępowi cywilizacyjnemu. Warto, aby od owej cywilizacji uciec w miejsca gdzie nie ma zasięgu, internetu, prądu. Po to, żeby pokontemplować krajobraz, zwolnić, nabrać dystansu.
Jechaliśmy więc Highway 190, potem Highway 168, w radio grało country, a my zbliżaliśmy się do Ancient Bristlecone Pine Forest. W Big Pine skręciliśmy w prawo, a droga zaczęła się piąć stromo w górę. Gdy zaparkowaliśmy samochód przed Visitor Center byliśmy na wysokości 3091 m.n.p.m., padał rzęsisty deszcz, temperatura spadła do 43̊ F (7̊ C), podnóża gór opatulone były chmurami, a siedzący na przednim fotelu pasażera Słonik ociekał potem po tej 24-milowej przejażdżce. Po kilku minutach spędzonych na oglądaniu ekspozycji i zbieraniu ulotek udaliśmy się pędem do samochodu i zjechaliśmy w dół do Big Pine. Po co więc trzeba było nam tam wjeżdżać, tracić czas i paliwo?
Ancient Bristlecone Pine Forest (Starodawny Las Sosnowy Szyszki Ościstej) jest miejscem, w którym rosną najstarsze rośliny świata sosny bristlecone. Ich wiek szacuje się na 4000 lat i nie można powiedzieć o nich, że prezencją przypominają sekwoje. Ich karłowatość, pokrzywione pnie i poskręcane gałęzie ilustrują wieki walki o przetrwanie. Tym, co uderza od pierwszej chwili, to intensywny zapach lasu iglastego, a woń malutkich szyszek, niczym perfumów, trwa na skórze dłoni długie godziny.
Następny przystanek miał miejsce w Bishop – niewielkim miasteczku oddalonym o kilkadziesiąt mil od Big Pine. W ramach spotkań pierwszego stopnia z kulturą amerykańską poszliśmy do piekarnio-kawiarni chlubiącej się ponad stuletnią tradycją. Założona została ona przez holenderskich imigrantów i funkcjonuje z powodzeniem będąc prowadzoną przez kolejne pokolenia. Oblężenie, którego byliśmy świadkami w to deszczowe niedzielne popołudnie przypominało pierwszy dzień wyprzedaży bożonarodzeniowych w Londynie. Ścisk, przepychanie się, ilości pieczywa i ciast nabywanych przez klientów, ‘walka’ o parking i stoliki były dość niespodziewaną 'atrakcją'. Zwyczajowe excuse me zostało zastąpione wolnoamerykanką. Co się tyczy piekarnio-kawiarni, jest ona bardzo ładnie urządzonym miejscem, a obcowanie z półkami pełnymi różnego typu wypiekami jest przyjemnym doświadczeniem. Zapach chleba, bułek i ciast tworzył atmosferę bezpieczeństwa, a woreczki mąki wystawione na sprzedaż niejako zachęcały do działań piekarskich po powrocie do domu.
Nie do domu jednak jechaliśmy, ale do Mammoth Lakes, gdzie Słonik zrobił pyszną sałatkę na kolację w kolejnym pięknym apartamencie znalezionym przez Słonisię…

Dzień 20

John Muir twierdził, że ‘Going to the mountains is going home’ (‘Udać się w góry to tak, jak jechać do domu’). Mammoth Lakes (Mamucie Jeziora) jest miasteczkiem położonym na wysokości 2402 m.n.p.m. i przyciąga rzesze wielbicieli sportów zimowych. Z kolei w miesiącach letnich wiele osób przyjeżdża tu trenować, gdyż, jak to Słonik określił, wysokość nad poziomem morza i warunki sprzyjają zbudowaniu formy. I tak też było. Wiele osób w różnym wieku biegało czy jeździło rowerami, a rozrzedzone powietrze sprawiało, że zwykła aktywność ruchowa zdawała się o wiele bardziej męcząca niż na terenach nizinnych (opinia Umichy).
Lonely Planet określa ML jako nudnawe miejsce pełne domków górskich, ale pozwolimy sobie nie zgodzić się z tą opinią. Istotnie jest tam sporo domków do wynajęcia i kampingów, ale całość jest ładnie wkomponowana w otaczające pasma górskie i współgra z kolorystyką przyrody. Liczne lasy zachęcają do wędrówek, a szlaki wiodą do jezior 'schowanych' na różnych wysokościach.
Zaczęliśmy od malowniczego czterokilometrowego Horseshoe Walk, wiodącego wokół małego jeziora. Szlaki tam opatrzone są informacjami ostrzegającymi, że stężenie CO2 w powietrzu oraz rozrzedzone powietrze mogą wywoływać uczucie osłabienia, a las miejscami obumiera z powodu nadmiaru dwutlenku węgla wydobywajcego się spod powierzchni ziemi, którego to ilość jest tak duża, że drzewa nie radzą sobie z jego przetwarzaniem.
Drugim szlakiem, któremu stawiliśmy czoła, był ów prowadzący do Crystal Lake. Dzień był pochmurny, a ścieżka wiodła przez las w górę. Widoczność nie była najlepsza, ale spacer skałami wokół jeziora był okey. Pojedyncze osoby mijane na szlaku nie zakłócały ciszy i spokoju bycia na łonie natury.
Popołudnie spędziliśmy w Mammoth Lakes, gdzie to światem ‘wstrząsnęła’ wiadomość następującej treści: Słonik stał się dumnym właścicielem butów amerykańskiej marki hoka. Grube podeszwy mają zapewniać lepszą amortyzację, a jak wiadomo jest to kwestią niezwykłej wagi, gdyż Achilles miał kłopot z piętą, a Słonik z Achillesami. Teraz problemów tej natury ma Słonik mieć mniej.
Wieczór spędziliśmy w naszym lokum. Było chłodnawo i pochmurnie, więc Umicha rozpaliła w kominku, Słonisia zajęła się logistyką pobytu na Zachodnim Wybrzeżu, a Słonik przygotował sałatkę z krewetkami. Tę sałatkę wszyscy troje będą długo pamiętać z pewnej przyczyny, o której ze względów natury dżentelmeńsko-estetycznej rozpisywać się tutaj nie będziemy…

Dzień 21

Uwielbienie Johna Muira do bycia na łonie natury jest w USA pamiętane pomimo faktu, że w tym roku minie dokładnie 100 lat od momentu jego śmierci. Spuścizna literacka ilustruje podziw tego botanika, geodety i inżyniera dla świata naturalnego. Muir uważany jest za jednego z ojców chrzestnych ruchów proekologicznych, a jego pojmowanie egzystencji ludzkiej w zgodzie i harmonii ze środowiskiem naturalnym brzmi nader aktualnie w obliczu zniszczeń poczynionych przez przemysł oraz inną działalność ludzką. Wiele miejsc w Stanach Zjednoczonych nazwane jest jego imieniem, w tym John Muir Trail będący ponad dwustumilowym szlakiem w Kalifornii przebiegającym przez parki narodowe Yosemite, Kings Canyon i Sequoia.
To właśnie Yosemite było następnym miejscem, do którego mapa i dżi-pi-es zawiodły Słonisię, Słonika i Umichę. Ów park narodowy położony na zachodnich zboczach Sierra Nevada przyciąga tłumy turystów z całego świata. Jadąc z Mammoth Lakes można było zaobserwować wzmożony ruch na drodze, znalezienie skrawka pobocza by zatrzymać się w celu zrobienia zdjęcia było zadaniem niełatwym, a zaparkowanie w Yosemite Valley zajęło blisko pół godziny. Ustronność i spokój Mammoth Lakes zastąpione zostały tysiącami ludzi przejeżdżającymi przez Yosemite bądź spędzającymi tam wakacje. Ogrom przyrody sprawia jednak, że te potoki ludzkie zdają się być rzędami mrówek. Gigantyczne granitowe urwiska, monumentalne głazy i dominujące sekwoje tworzą malownicze kombinacje, a wyobraźnia podpowiada jedynie, co czuł Muir i jemu współcześni obcując z dziewiczością przyrody 150 lat temu. 
Yosemite bez ludzi, a z całą rozmaitością fauny i flory musiało sprawiać wrażenie nieograniczonej potęgi Boga. Ogromne drzewa i liliputy wyrastające na skałach są najłatwiej zauważalnym kontrastem, gdyż możliwym do zaobserwowania przez okrągły rok.
Z kolei najwyższy wodospad Ameryki Północnej Yosemite (739 metrów) w środku lata jest jedynie strużką wody spadającą w przepaść, ale gdy topnieją śniegi, zmienia się rwącą rzekę. Podobnie sytuacja ma się z Mirror Lake, które o tej porze roku jest raptem wielką kałużą, podczas gdy w okresie 'mokrzejszym' jest jeziorem, w którym niczym w zwierciadle przeglądają się otaczające je szczyty.

Po południu słońce pokonało chmury, a my zmierzaliśmy ku naszemu czarnemu batmobilowi nissan. Całe rodziny mijały nas na rowerach, wiele osób spacerowało bądź opalało się, cedry imponowały niesłychanie długimi igłami, a redwoody i sekwoje – wielkością.
Była siódma wieczorem, a termometr pokazywał 87 F. Droga z parku wiodła wzdłuż rzeki między dwoma gigantycznymi stokami. Gęsty las i ogromne głazy pokryte porostami mieniły się żółcią, czerwienią i brązem. Po lewej stronie zawieszony księżyc obserwował Yosemite. Słońce zbliżało się do horyzontu – oślepiało. Jechaliśmy na zachód…

No comments: