Friday 25 July 2014

Camp Verde - Montezuma Castle - Jerome - Sedona - Flagstaff - 2014/07

Dzień 6 

Noc spędziliśmy w Camp Verde, w przyjemnym hotelu z przylegającymi doń basenem i dżakuzi. Temperatura w nocy spadła o kilkanaście stopni, a Słonik i Umicha siedzili w bulgocącej wodzie, patrzyli na gwiazdy, słuchali szumu powiewającego nad ich głowami gwiaździstego sztandaru i przejeżdzających by zniknąć w oddali ciężarówek, próbowali zliczyć widoczne neony fastfoodowych restauracji, prowadząc jednocześnie wysoce wysublimowaną intelektualnie rozmowę, której tematem było to, czy na stacji cepeenowej za parkingiem można kupić bąbelki. Otóż można było, a nazywały się one z hiszpańska Sierra Nevada. Cofnijmy się jednak do dnia poprzedniego na granicę między Kalifornią i Arizoną.
Z pełnymi kubkami kawy wsiedliśmy do samochodu w tak bezchmurne popołudnie, w jakie miejscowi smażą jajka bezpośrednio na asfalcie czy też maskach samochodów. Po wizycie w McDonald's w Blythe już nic nie jest takie samo. Słonik upaćkał spodenki i ma plamę. Najpierw była mokra po próbach zmycia, a teraz jest już tylko tłusta.
Słonisia nie zdążyła się dobrze rozpędzić i ustawić tempometr na 80 mil na godzinę, a już minęliśmy granicę i wjechaliśmy do Arizony zwanej Grand Canyon State – Stanem Wielkiego Kanionu. Po lewej i prawej stronie z wyschniętej gleby wyrastały niewysokie krzaki i drzewka, a kaktusy były niczym na pocztówce z Meksyku.
Nie to jednak intryguje czytelników tego travel bloga. Intryguje o wiele bardziej prędkość, z którą Słonisia mknęła drogą międzystanową nr 10. Otóż nie jest to trudne do precyzyjnego zdefiniowania wiedząc, że 1 mila = 1,609 km.

Mkneliśmy, z radia płynęła meksykańska muzyka, rozmowa w samochodzie toczyła się wartko, a temperatura tymczasem spadła do 106 Fahrenheitów. Jechaliśmy równiną, po której obu stronach ciągnęły się pasma górskie. Symetria ukształtowania terenu i centralnego względem równiny położenia drogi międzystanowej sprawiały, że batmobil łakomie połykał kilometry niczym nietoperz insekty.

Poranek w Camp Verde przywitał nas 104 Fahrenheitami. Z racji tego, że Słonik znalazł biegówki w San Diego, mógł pójść pobiegać. Przemierzenie 10 kilometrów zajęło mu 42 i pół minuty, co fizyk skwitowałby stwierdzeniem, że osiągnął średnią prędkość minimalnie przekraczającą 14 km/godz. Następną czynnością były dżerksy między basenem a bulgoczącą wodą pod niebieskim bezchmurnym niebem w rytm przejeżdżających ciężarówek w cieniu powiewającej flagi.
Zdarzenia przedpołudnia podam teraz w telegraficznym skrócie: 
gofry i kawa. stop. wymeldowaliśmy się z hotelu. stop. informacja turystyczna w camp verde. stop. miła starsza pani o korzeniach jugosłowiańskich. stop. wystawa dotycząca historii camp verde. stop

Z Camp Verde pojechaliśmy do oddalonego o kilkanaście minut jazdy Montezuma Castle (Zamku Montezumy). Jest on pueblem w zagłębieniu skalnym, do którego wspinano się po drabinach. Choć nazwa 'zamku' pochodzi od króla Azteków, nie miał on nic do czynienia z tym obszarem. W XIX wieku legendy o Inkach, Aztekach i innych plemionach były bardzo popularne, a biali bardzo często generalizowali i sprowadzali wszystko do tegoż to wspólnego mianownika. Z kolei powód porzucenia pueblo przez Indian 600 lat temu leży w sferze domysłów. Konflikt? Przekonania religijne? Niedobór żywności? Brak wody?
Z Montezuma Castle wróciliśmy do Camp Verde, a zatankowawszy, ruszyliśmy do położonego w górach malowniczego miasteczka Jerome, będącego dziś domem wielu artystów, a kiedyś siedzibą kopalni miedzi. Usytuowanie Jerome na stromym stoku sprawia wrażenie, jakby miało ono ‘zjechać’ w przepaść, co zresztą zdarzyło się w przeszłości.

Po krótkim spacerze i wizycie w sklepikach i minigaleriach, pojechaliśmy do Sedony, pięknego miasteczka położonego pomiędzy monumentalnymi czerwonymi skałami zwanymi Red Rocks. Nim jednak skoczyliśmy na rogala i krosanta, wypiliśmy smaczną kawę w Java Love Cafe, bardzo sympatycznej i gustownie urządzonej kafejce, którą Słonik odkrył nim jeszcze Lonely Planet zareklamowało ją milionom turystów na całym świecie. Konkluzja: Lonely Planet powinno poważnie zastanowić się nad zatrudnieniem Słonika.:)
Jak już w poprzednim akapicie się rzekło, po kawie musi być rogal. Sedona jest miasteczkiem pięknie wkomponowanym w otoczenie. Domy stanowią część, a nie wyróżnik krajobrazu. Pomalowane są w kolory współgrające z czerwienią skał i gleby oraz brązem, zielenią i szarością roślinności. 
A propos roślinności, rogal zaowocował zakupem mokasynów damskich w sklepie kowbojskim. Mokasynów damskich w sklepie kowbojskim!!! Gdy trafiły one do bagażnika, Słonik uruchomił silnik i ruszyliśmy w drogę, która wiodła jedną z najbardziej malowniczych tras w USA ku Flagstaff, miejscowości położonej przy legendarnej Route 66 (wciąż niewyjaśniony jest brak trzeciej szóstki). Trasa istotnie była malownicza.


W ramach obcowania z kulturą masową Stanów Zjednoczonych zrobiliśmy sobie zdjęcie przed reprezentantem największej sieci supermarketów w USA, a następnie do tego imperium półek sklepowych, zeby zrobić zakupy.
Walmart oskarżany jest o zabijanie konkurencji zaniżaniem cen sprzedaży poniżej kosztów produkcji, zatrudnianie nieletnich, dyskryminację rasową, jak również wypłacanie pensji balansująch na granicy najniższej krajowej, co krytycy zestwiają z idącymi w miliardy dolarów obrotami oraz zyskiem rodziny Waltonów, będącej właścicielami sieci. Porównując Walmart we Flagstaff z supermarketem Ralph’s w pobliżu naszego hotelu w San Diego, ten pierwszy oferował znacznie szerszy asortyment towarów. W San Diego u wejścia przywitała nas dobrze zaopatrzona sekcja z żywnością ekologiczną, we Flagstaff – pełne półki taniego białego pieczywa tostowego i nafaszerowanych chemią buł do hamburgerów. 
Dzień skończył się tak jak zaczął, ale inaczej. Umicha poszła pobiegać w poszukiwaniu Route 66 i dnia następnego dowiedziała się, że po niej biegała przeżywszy noc całą w przekonaniu, że truchtała po Highway 89. Tak jak Słonik rano rozwinął średnią prędkość przekraczającą 14 km/godz, tak Umicha zaczęła trucht o godzinie 20.00, by wrócić o 21.21 i zastać Słonika w bulgocącej wodzie niedaleko okien naszego apartamentu. I tak jak poprzedniej nocy, weszła do tej bulgocącej wody. Tematy rozmowy różniły się od tych z popredniej nocy, gwiazdy nie świeciły światłem odbitym aż tak wyraziście, a gwiaździsty sztandar powiewał ale nie bezpośrednio nad ich głowami. Funkcję feerii fajerwerków przejęły zawijańce ala mexicano przygotowane przez Słonie Sp. ZOO...

No comments: