Reunion nie ma rdzennej ludnosci, zamieszkiwana jest przez ludnosc mieszana (francuzow, potomkow niewolnikow afrykanskich, chinczykow ktorzy w XVII wieku przybyli tu handlowac oraz indianow, ktorzy po upadku niewolnictwa przybyli tu w poszukiwaniu pracy). Jezykiem urzedowym jest francuski ale w potocznej mowie uzywaja oni jezyk kreolski (mieszanka francuzkiego, indianskiego i afrykanskiego). Mieszanka kulturalna jest odzwierciedlona w kuchni kreolskiej, wiekszosc potraw zawiera curry. Jesli wierzyc naszej ksiazce, to specialnoscia lokalna jest curry z nietoperza (ale na menu w restauracji nie widzielismy).
Widoki sa niesamowite, ciezko je opisac wiec blog bedzie krotki a zdjec sporo. Najbardziej popularne sa tu 3 szlaki circle de Salazie, de Mafate i de Celaos - chodzi sie od 3-5 dni i zatrzymuje na noc w malych gorskich wioskach. My za pozno sie zabralismy za organizacje wiec musielismy sie zadowolic chodzeniem na jednodniowe wyprawy.
Po calonocnym locie postanowilismy spedzic 1 dzien na odsypianiu w St Denis, stolicy Reunion. No i nie byl to start jaki oczekiwalismy bo miasto takie sobie, pare fajnych kolonialnych budynkow ale gina one wsrod malych nowoczenych zaniedbanych zabudowan. Restauracje fajne ale ceny astronomiczne wiec caly pierwszy dzien przespalismy w hotelu i zadowolilismy sie pizza na wynos.
Na drugi dzien wstalismy wczesnym rankiem i pojechalismy do Salazie, gdzie mieslismy isc na maly trek na punkt widokowy a skonczylismy na prawie calodniowym lazeniu na szlaku La Belier parking - Col de Fourche - La Nouvelle - Col des Beufs parking (part of the circus de Salezie). Humory od razu nam sie poprawily, bo widoki naprawde dech zapierajace i jedne z ladniejszych jakie widzielism, sceneria urozmaicona i zmieniajaca sie. W drodze powrotnej zajechalismy do Hell Burg - bardzo zrelaksujaca i fajna ma miejscowosc w gorach.
Nastepne 3 dni spedzilismy na zachodnim wybrzezu, w Entre Deux - miejsce samo w sobie rewelacyjene z basenem i bardzo gustownym pokojem ale polozone troche za daleko do naszych atrakcji (nic blizej nie udalo nam sie znalesc). W niedziele, pojechalismy do Grand Basis (zwany tez zagubiona dolina) - niesamowity punkt widokowy, jak z Jurasic Park filmu. Niedziela to dla lokalnych to czas spotkan rodzinnych i najczesciej w formie pikniku - cale rodziny zjezdzaja sie samochodami pelnymi jedzenia, swoimi grilami, pojawiaja sie stragany sprzedajace nie pamiatki ale owoce i lokalne smakolyki. No ale delektowanie sie atmosfera nie bylo wystaraczajace i wiec poszlismy to wioski na dole - i nie pytajcie sie czemu bo wioska nie byla rewelacyjna, trzeba bylo zejsc 600m po prawie pionowym zboczu co zajelo nam 2 godz no i potem trzeba bylo sie wspiac znow na gore - razem 4 godz, zajechalismy sie troche niepotrzebnie bo widok z gory byly znacznie lepszy niz z dolu.
Najwieksza atrakcje wyspy jest aktywny wulkan Piton de la Fournaise. Ostatnia erupcja byla w kwietniu 2010 a krater ma 900m srednicy. Najpierw jedzie sie 30km lasem gdzie stopniowo wysokie sosny zastepuja karlowate krzaki a na koncu przez Plain des Sable (ksiezycowy krajobraz, pole zstygnietej lawy i pylow wulkanicznych) az do parkingu, skad zaczyna sie 5 godz = 14km powrotny trek. Trek byl ciekawy, najpierw schodzilo sie po 527 schodach wzdloz pionowej skaly a potem caly czas sie szlo sie po zastygnietej nierowno lawie. Trek interesujacy aczkolwiek nie az tak imponujacy jak Vilarica w Chile gdzie czubek jest oblodzony, z krateru bucha dym a zejscie to zjazd na tylku po sniegu. Po powrocie zjedlismy tradycyjny obiad w naszym B&B gdzie probowalismy lokalne potrawy, na deser mielismy ciasto ze slotkich ziemiakow i probowalismy lokalne nalewki z rumu.
Po 3 dniach chodzenia pora bylo znow sie ruszyc, nastepny postoj Cilaos, polozonego 1,200 mnpm, u podnoza najwyzszego szczytu (nieaktywnego wulkanu) Des Neiges 3070 mnpm - niby tylko 33km i wg przewodnika 422 zakrety ale bylo to na tyle przerazajace, ze wjezdzajac bylismy za mocno przejeci by podziwiac widoki a zjezdzajac padalo i byla mgla i nic nie bylo widac. Po trudach podrozy mielismy relaksujacy dzien ale ze siedzenie i nic nie robienie nie sluza nam nastepnego dnia wstalismy wyjatkowo wczesnie jak na nas i ruszylismy na 4.5 godz szlak Col du Taibit, ktory dzieli circle de Mafate i de Cilaos. Jak nigdy na gorze mielismy prawie 2 godz drzemke a na lunch imelismy lokalne awokada (nie dosc ze pyszne to w porownaniu do tego co kupujemy w sklepie gigantczne). No ale nadeszly chmury i zrobilo sie zimno i trzeba bylo wracac na dol.
Ostatnie 3 dni spedzilismy w przecudnym drewnianym domu z widokiem na morze na plantacji drzew owocowych - do plazy bylo 15min ale polozenie i domek to jak w raju, Nie sadze by w ktorejkowielwiek restauracji tak dobrze smakowal obiad jak przez nas samych ugowowane olbrzymie krewetki z butelka wina na tarasie i widok zachodzacego slonca. Mielismy nawet wielki grill z krewetek i ryby Merlin - oczywiscie na swiezym powietrzu pod palmami.
Michal oczywiscie nie mogl wysiedziec w miejscu i pojechal na zjazd z wulkanu la Maido rowerem gorskim. Na wysokosc 2200 m wjezdzalo sie autobusem a potem po stromych szlakach zjezzalo sie do poziomu morza. Na szczescie tylko raz sie przy zjezdzie przwrocil i raz wjechal w plot i poza ramieniem obrysowanym zadnych powaznych uszczrbkow wiec zjazd mozna zaliczyc do udanych.
Po poludniu poszliszmy szlakiem od naszej farmy do morza. Woda ciepla i czysta ale piasek na plazy niestety nie taki sam jak w Cancun czy na Florydzie. Do pelni szczescia brakuje dlugiej piasczystej plazy.
Plaza w La Hermitage, 5km od nas, znacznie bardziej nam sie podobala.
Ostatni dzien spedzilismy aktywnie - pojechalismy tym razem samochodem na punkt widokowy la Maido, na szlaku Circle de Malafate. Dojechac nam sie nie udalo bo droga byla waska, samochodow poparkowanych mnostwo no bo przeciez jest sobota, wiec calymi rodzinami lokalni jada na pikniki, wiec rozsadnie zaparkowalismy i ostatnie 4km przeszlismy na piechote.Nawet ku naszej wielkiej radosci hmury, ktore siedzialy na gorze od dwich dni na chwile sie rozeszly i zobaczylismy kawalek niebieskiego nieba.
Dodatkowa atrakacja, i powodem wielkiego tloku na drodze, byl bieg Grand Raid - jeden z najwiekszych wydarzen sportowych nawyspie. Trasa idzie wzdluz calej wyspy 162km wiekszosci po szlakach gorskich (przewyzszenie 9,643m). Najlepsi potrzebyji 24godz by ukonczyc bieg, start byl o 22.
Plaza w La Hermitage, 5km od nas, znacznie bardziej nam sie podobala.
Ostatni dzien spedzilismy aktywnie - pojechalismy tym razem samochodem na punkt widokowy la Maido, na szlaku Circle de Malafate. Dojechac nam sie nie udalo bo droga byla waska, samochodow poparkowanych mnostwo no bo przeciez jest sobota, wiec calymi rodzinami lokalni jada na pikniki, wiec rozsadnie zaparkowalismy i ostatnie 4km przeszlismy na piechote.Nawet ku naszej wielkiej radosci hmury, ktore siedzialy na gorze od dwich dni na chwile sie rozeszly i zobaczylismy kawalek niebieskiego nieba.
Dodatkowa atrakacja, i powodem wielkiego tloku na drodze, byl bieg Grand Raid - jeden z najwiekszych wydarzen sportowych nawyspie. Trasa idzie wzdluz calej wyspy 162km wiekszosci po szlakach gorskich (przewyzszenie 9,643m). Najlepsi potrzebyji 24godz by ukonczyc bieg, start byl o 22.
Dziesiec dni minelo nam bardzo szybko. Wyspa byla ciekawa i zupelnie inna od innych na ktorych bylismy. Byla bardzo francuska i poza dwoma Mc Donaldami, ktore widzielismy restauracje bylo autentyczne. Do pelni scczescia brakowalo troche zrozumienia Francuskiego, bo bardzo rzadko sie zdarzalo zeby ktos po Angielsku mowil. Jako polaczenie gor i plazy to miejce super i nawet jeszcze przez kilka dni spokojnie by sie cos znalazlo do zrobienia, ale pewnie juz bysmy tu nie wrocili bo tyle jest innych nowych miejsc ktore mozena jeszcze zwiedzic. Chyba ze na race...
No comments:
Post a Comment