Thursday 21 August 2014

Sequoia National Park - 2014/08

Dzień 22

Pagórki Sierry ustąpiły miejsca równinom, a troje bohaterów niniejszego bloga zjeżdżała z gór na równiny nizin. Drzewa ustępowały miejsca trawie i ogromnym sadom, a wielohektarowe sady okalały autostradę 140. Z eteru płynęło country, a oni znajdowali się na wysokości 226 stóp, by skręcić w lewo i udać się w kierunku Sequoia National Park. Było raptem kilka minut po godzinie dziesiątej, temperatura przekroczyła 100 F, a w Kalifornii ponownie świeciło słońce.

Do SNP prowadzą raptem dwie drogi i to wyłącznie od strony zachodniej. Po nocy spędzonej w Maricosie, trójka bohaterów niniejszego bloga udała się na południe ku Fresno i dalej ku parkowi narodowemu, poświęcając tym samym blisko trzy godziny swojej młodości. Świetnie obrazuje to ogrom podjętych 'wyrzeczeń' po to tylko, aby doświadczyć swojej małości i znikomości w obliczu gigantycznych sekwoi.
Im wyżej wjeżdżał czarny nissan kierując się ku Kings Canyon National Park i wspomnianemu już Sequoia National Park, tym temperatura była niższa. Czemu nagle mowa tu o Kings Canyon National Park? Powód jest prosty – oba parki są ze sobą połączone. Po przejechaniu bramy wjazdowej drogowskaz nakazywał skręt w lewo do KCNP, a w prawo – do SNP. Czasu nie mieliśmy wiele, więc pojechaliśmy obejrzeć jedynie sekwoje. Zachmurzyło się, temperatura spadła do 63 F (niecałych 18 C), a w porównaniu z Yosemite na drodze i w parku panowały ‘pustki’ w rodzaju Mammoth Lakes.
Rozpoczęliśmy od przestudiowania ekspozycji w Giant Tree Museum, mającej na celu przybliżenie podstawowych faktów dotyczących sekwoi i samego parku. A oto kilkanaście z nich:
·        SNP założony został w 1890 roku i jest drugim (po Yellowstone) najstarszym parkiem narodowym w USA
·        13000 stóp (3962 metry) dzieli najniżej i najwyżej położone w SNP punkty
·   Mount Whitney (14 505 stóp n.p.m. – 4421 metrów n.p.m.) znajduje się na terenie parku i jest on najwyższym szczytem w kontynentalnej części USA
·        5000-7500 stóp n.p.m. to wysokości, na których rosną sekwoje
·        sekwoja wieczniezielona i mamutowiec olbrzymi określane są w języku angielskim nazwą zbiorową redwood
·        sekwoja różni się od drzewa redwood (mamutowca) tym, że jest wyższa, ale ma mniejszą średnicę pnia
·        dzisiejsze sekwoje osiągają wysokość 95 metrów, a ich średnica dochodzi do 10 metrów
·       sekwoje mają bardzo rozległy system korzeniowy, który znajduje się jednakże bardzo płytko pod ziemią, a niewielka weń ingerencja może spowodować przewrócenie się drzew (ingerencją może być chociażby utworzenie ścieżki asfaltowej w pobliżu drzewa)
·       sekwoje lubią ogień – ich drewno jest trudnopalne, a brak runa leśnego powoduje, że płytko umiejscowiony system korzeniowy ‘pompuje’ do pnia więcej wody; pracownicy parku wywołują więc kontrolowane pożary, które pomagają redwoodom rosnąć
·     korona młodej sekwoi ma kształt stożka, który wzrasta maksymalnie ku górze, a gdy sekwoja owa już wyższa niż drzewa ją otaczające, korona zaokrągla się, a dolne gałęzie usychają
·        grubość kory dochodzi do dwóch stóp (ok. 60 cm)
·        wiek sekwoi szacuje się na 2000-3500 lat
·        wiele drzew w SNP nosi imiona po generałach amerykańskich, co ma symbolizować ich dokonania
·        GenerałSherman jest największym drzewem na świecie pod względem masy pnia, i choć są wyższe drzewa, to właśnie pień GS ma ‘najwięcej drewna w drewnie’
·        inną ciekawostką tyczącą się GS jest to, że jego górna część odłamała się, ale mimo to, miąższność pnia nie spada
·        trudno sekwojom zrobić dobre zdjęcie, gdyż nie mieszczą się one w kadrze.
Generał Sherman

Po wyjściu z Giant Tree Museum, przeszliśmy dwoma niedługimi szlakami Big Tree Walk oraz Congress Trail, wypiliśmy kawę i tą samą drogą którą przyjechaliśmy wyjechaliśmy z SNP. 

Pomimo późnego popołudnia temperatura podniosła się do 97 F, a chmury zostały w za nami. Czarny nissan minął skrzyżownie upamiętniające tragiczny wypadek Jamesa Deana i pomknął ku wybrzeżu pośród bezkresnych ranch, by swój bieg tego dnia zakończyć na parkingu pod naprędce znalezionym hotelem w Paso Rables

Słonisia, Słonik i Umicha wciąż nie skazywali się na bezczynność. W tę ciepłą kalifornijską noc ze smakiem zjedli pizzę przyrządzoną tak jakoś po meksykańsku, kubki smakowe wystawili na działanie chilijskiego wina, a ciała swe piękne i młode wystawili na działanie bulgoczącej wody pod niebem pełnym okien do innych światów…

Tuesday 19 August 2014

Sierra Nevada - Ancient Bristlecone Pine Forest - Bishop - Mammoth Lakes - Yosemite - 2014/08

Dzień 19

Dolina Śmierci jest najsuchszym miejscem w Ameryce. Dzieje się tak, gdyż otaczające je góry nie pozwalają dotrzeć nad nią chmurom deszczowym. Dziwnym więc doświadczeniem po kilkunastu dniach upałów był padający deszcz i raptem ciepły niedzielny poranek. Byliśmy po drugiej stronie gór Paramint o kilkadziesiąt minut jazdy od Death Valley, a wrażenie gorąca tam doświadczonego jak i parnej nocy żywo kontrastowały z panującymi aktualnie warunkami pogodowymi.
Posiliwszy się obficie, wyruszyliśmy z Paramint Springs. Na dystansie pierwszych 12 mil z wysokości 567 metrów n.p.m. przemieściliśmy się na wysokość 1600 m.n.p.m. Mżyło, a my jechaliśmy pustkowiami Sierra Nevady mijając od czasu do czasu małe miasteczka będące miasteczkami tylko z nazwy. Zawierały one co prawda w swojej nazwie town (miasteczko), ale owe miasteczka były najczęściej skupiskami kilkunastu czy kilkudziesięciu budynków i jeśli by te miejscowości nazwać, wieś jest tu zdecydowanie bardziej adekwatnym słowem.
Jechaliśmy, a widok rozpościerający się dookoła był dość hipnotyczny. Wielokilometrowe odcinki prostej drogi, kamieniste równiny porośnięte niewysoką roślinnością, zbocza górskie, szarość chmur deszczowych, szereg słupów energetycznych powiązanych ze sobą kablami, niczym niewolnicy skuci łańcuchami czy karawana wielbłądów, łączył horyzont za z horyzontem przed nami.
Dwa dni temu Mama Scorupa podczas obiadu w japońskiej restauracji była zdziwiona faktem, że można chcieć z własnej woli jechać do Death Valley i w ogóle w jakiekolwiek odludzie. Warto, aby docenić komfort życia codziennego osiągniętemu dzięki postępowi cywilizacyjnemu. Warto, aby od owej cywilizacji uciec w miejsca gdzie nie ma zasięgu, internetu, prądu. Po to, żeby pokontemplować krajobraz, zwolnić, nabrać dystansu.
Jechaliśmy więc Highway 190, potem Highway 168, w radio grało country, a my zbliżaliśmy się do Ancient Bristlecone Pine Forest. W Big Pine skręciliśmy w prawo, a droga zaczęła się piąć stromo w górę. Gdy zaparkowaliśmy samochód przed Visitor Center byliśmy na wysokości 3091 m.n.p.m., padał rzęsisty deszcz, temperatura spadła do 43̊ F (7̊ C), podnóża gór opatulone były chmurami, a siedzący na przednim fotelu pasażera Słonik ociekał potem po tej 24-milowej przejażdżce. Po kilku minutach spędzonych na oglądaniu ekspozycji i zbieraniu ulotek udaliśmy się pędem do samochodu i zjechaliśmy w dół do Big Pine. Po co więc trzeba było nam tam wjeżdżać, tracić czas i paliwo?
Ancient Bristlecone Pine Forest (Starodawny Las Sosnowy Szyszki Ościstej) jest miejscem, w którym rosną najstarsze rośliny świata sosny bristlecone. Ich wiek szacuje się na 4000 lat i nie można powiedzieć o nich, że prezencją przypominają sekwoje. Ich karłowatość, pokrzywione pnie i poskręcane gałęzie ilustrują wieki walki o przetrwanie. Tym, co uderza od pierwszej chwili, to intensywny zapach lasu iglastego, a woń malutkich szyszek, niczym perfumów, trwa na skórze dłoni długie godziny.
Następny przystanek miał miejsce w Bishop – niewielkim miasteczku oddalonym o kilkadziesiąt mil od Big Pine. W ramach spotkań pierwszego stopnia z kulturą amerykańską poszliśmy do piekarnio-kawiarni chlubiącej się ponad stuletnią tradycją. Założona została ona przez holenderskich imigrantów i funkcjonuje z powodzeniem będąc prowadzoną przez kolejne pokolenia. Oblężenie, którego byliśmy świadkami w to deszczowe niedzielne popołudnie przypominało pierwszy dzień wyprzedaży bożonarodzeniowych w Londynie. Ścisk, przepychanie się, ilości pieczywa i ciast nabywanych przez klientów, ‘walka’ o parking i stoliki były dość niespodziewaną 'atrakcją'. Zwyczajowe excuse me zostało zastąpione wolnoamerykanką. Co się tyczy piekarnio-kawiarni, jest ona bardzo ładnie urządzonym miejscem, a obcowanie z półkami pełnymi różnego typu wypiekami jest przyjemnym doświadczeniem. Zapach chleba, bułek i ciast tworzył atmosferę bezpieczeństwa, a woreczki mąki wystawione na sprzedaż niejako zachęcały do działań piekarskich po powrocie do domu.
Nie do domu jednak jechaliśmy, ale do Mammoth Lakes, gdzie Słonik zrobił pyszną sałatkę na kolację w kolejnym pięknym apartamencie znalezionym przez Słonisię…

Dzień 20

John Muir twierdził, że ‘Going to the mountains is going home’ (‘Udać się w góry to tak, jak jechać do domu’). Mammoth Lakes (Mamucie Jeziora) jest miasteczkiem położonym na wysokości 2402 m.n.p.m. i przyciąga rzesze wielbicieli sportów zimowych. Z kolei w miesiącach letnich wiele osób przyjeżdża tu trenować, gdyż, jak to Słonik określił, wysokość nad poziomem morza i warunki sprzyjają zbudowaniu formy. I tak też było. Wiele osób w różnym wieku biegało czy jeździło rowerami, a rozrzedzone powietrze sprawiało, że zwykła aktywność ruchowa zdawała się o wiele bardziej męcząca niż na terenach nizinnych (opinia Umichy).
Lonely Planet określa ML jako nudnawe miejsce pełne domków górskich, ale pozwolimy sobie nie zgodzić się z tą opinią. Istotnie jest tam sporo domków do wynajęcia i kampingów, ale całość jest ładnie wkomponowana w otaczające pasma górskie i współgra z kolorystyką przyrody. Liczne lasy zachęcają do wędrówek, a szlaki wiodą do jezior 'schowanych' na różnych wysokościach.
Zaczęliśmy od malowniczego czterokilometrowego Horseshoe Walk, wiodącego wokół małego jeziora. Szlaki tam opatrzone są informacjami ostrzegającymi, że stężenie CO2 w powietrzu oraz rozrzedzone powietrze mogą wywoływać uczucie osłabienia, a las miejscami obumiera z powodu nadmiaru dwutlenku węgla wydobywajcego się spod powierzchni ziemi, którego to ilość jest tak duża, że drzewa nie radzą sobie z jego przetwarzaniem.
Drugim szlakiem, któremu stawiliśmy czoła, był ów prowadzący do Crystal Lake. Dzień był pochmurny, a ścieżka wiodła przez las w górę. Widoczność nie była najlepsza, ale spacer skałami wokół jeziora był okey. Pojedyncze osoby mijane na szlaku nie zakłócały ciszy i spokoju bycia na łonie natury.
Popołudnie spędziliśmy w Mammoth Lakes, gdzie to światem ‘wstrząsnęła’ wiadomość następującej treści: Słonik stał się dumnym właścicielem butów amerykańskiej marki hoka. Grube podeszwy mają zapewniać lepszą amortyzację, a jak wiadomo jest to kwestią niezwykłej wagi, gdyż Achilles miał kłopot z piętą, a Słonik z Achillesami. Teraz problemów tej natury ma Słonik mieć mniej.
Wieczór spędziliśmy w naszym lokum. Było chłodnawo i pochmurnie, więc Umicha rozpaliła w kominku, Słonisia zajęła się logistyką pobytu na Zachodnim Wybrzeżu, a Słonik przygotował sałatkę z krewetkami. Tę sałatkę wszyscy troje będą długo pamiętać z pewnej przyczyny, o której ze względów natury dżentelmeńsko-estetycznej rozpisywać się tutaj nie będziemy…

Dzień 21

Uwielbienie Johna Muira do bycia na łonie natury jest w USA pamiętane pomimo faktu, że w tym roku minie dokładnie 100 lat od momentu jego śmierci. Spuścizna literacka ilustruje podziw tego botanika, geodety i inżyniera dla świata naturalnego. Muir uważany jest za jednego z ojców chrzestnych ruchów proekologicznych, a jego pojmowanie egzystencji ludzkiej w zgodzie i harmonii ze środowiskiem naturalnym brzmi nader aktualnie w obliczu zniszczeń poczynionych przez przemysł oraz inną działalność ludzką. Wiele miejsc w Stanach Zjednoczonych nazwane jest jego imieniem, w tym John Muir Trail będący ponad dwustumilowym szlakiem w Kalifornii przebiegającym przez parki narodowe Yosemite, Kings Canyon i Sequoia.
To właśnie Yosemite było następnym miejscem, do którego mapa i dżi-pi-es zawiodły Słonisię, Słonika i Umichę. Ów park narodowy położony na zachodnich zboczach Sierra Nevada przyciąga tłumy turystów z całego świata. Jadąc z Mammoth Lakes można było zaobserwować wzmożony ruch na drodze, znalezienie skrawka pobocza by zatrzymać się w celu zrobienia zdjęcia było zadaniem niełatwym, a zaparkowanie w Yosemite Valley zajęło blisko pół godziny. Ustronność i spokój Mammoth Lakes zastąpione zostały tysiącami ludzi przejeżdżającymi przez Yosemite bądź spędzającymi tam wakacje. Ogrom przyrody sprawia jednak, że te potoki ludzkie zdają się być rzędami mrówek. Gigantyczne granitowe urwiska, monumentalne głazy i dominujące sekwoje tworzą malownicze kombinacje, a wyobraźnia podpowiada jedynie, co czuł Muir i jemu współcześni obcując z dziewiczością przyrody 150 lat temu. 
Yosemite bez ludzi, a z całą rozmaitością fauny i flory musiało sprawiać wrażenie nieograniczonej potęgi Boga. Ogromne drzewa i liliputy wyrastające na skałach są najłatwiej zauważalnym kontrastem, gdyż możliwym do zaobserwowania przez okrągły rok.
Z kolei najwyższy wodospad Ameryki Północnej Yosemite (739 metrów) w środku lata jest jedynie strużką wody spadającą w przepaść, ale gdy topnieją śniegi, zmienia się rwącą rzekę. Podobnie sytuacja ma się z Mirror Lake, które o tej porze roku jest raptem wielką kałużą, podczas gdy w okresie 'mokrzejszym' jest jeziorem, w którym niczym w zwierciadle przeglądają się otaczające je szczyty.

Po południu słońce pokonało chmury, a my zmierzaliśmy ku naszemu czarnemu batmobilowi nissan. Całe rodziny mijały nas na rowerach, wiele osób spacerowało bądź opalało się, cedry imponowały niesłychanie długimi igłami, a redwoody i sekwoje – wielkością.
Była siódma wieczorem, a termometr pokazywał 87 F. Droga z parku wiodła wzdłuż rzeki między dwoma gigantycznymi stokami. Gęsty las i ogromne głazy pokryte porostami mieniły się żółcią, czerwienią i brązem. Po lewej stronie zawieszony księżyc obserwował Yosemite. Słońce zbliżało się do horyzontu – oślepiało. Jechaliśmy na zachód…

Sunday 10 August 2014

Death Valley - 2014/08

Dzień 18

Grzech sobotniej nocy sprawił, że Słonisia, Słonik i Umicha nie wstali skoro świt nastał. Nie byli też zbyt kreatywni i opuściwszy Tuscany Hotel skierowali się w kierunku sprawdzonego dnia poprzedniego Hash House A Go Go. I tym razem podziwiali gofry z kurczakiem jedynie organoleptycznie, sami racząc się Umicha – hashem, a Słonisia i Słonik – flapjackami. I wtedy zdażyło się coś, co z jakichś powodów rozbawiło flapjackożerców do łez. Tak to wspominają:
Pani przyniosła styropianowy kontener i reklamówkę, by zabrać niezjedzone flapjacki. Nasz mądry nauczyciel wsadził flapjacki do reklamówki, a potem wsadził reklamówkę do kontenera. Czemu na odwrót? Do tej pory nie wiemy, ale spakowany lunch nie wyglądał apetycznie. Aczkolwiek nauczycielowi to nie przeszkadzało i lunch wciągnął. My, ile razy nie popatrzeliśmy się na kontener, nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu.

Niebo było zachmurzone, ale temperatura dochodziła do 100 F. Minąwszy ostatni dom w Vegas, pomknęli oni swoim czarnym nissanem autostradą 160 na spotkanie Doliny Śmierci. 

Death Valley jest parkiem narodowym położonym na Pustyni Mojave przy granicy Nevady z Kalifornią. Jest ona też miejscem pod wieloma względami ‘naj-’ bądź też ‘trudno (drugie takie) znaleźć’:
  • NAJsuchsze miejsce Ameryki – około 5 cm/m² opadów rocznie
  • TRUDNO ZNALEŹĆ gorętsze miejsce na Ziemi – średnia roczna temperatura zdarza się wynosić 33 C
  • NAJwyższa zanotowana temperatura w historii – 134 F (56,7 C) 10 lipca 1913 roku
  • NAJwiększa depresja w Ameryce Północnej – 282 stopy poniżej poziomu morza (86 metrów p.p.m.)
  • NAJwiększy ‘dysonans wysokościowy’ – najniżej położony punkt dzieli od najwyższego szczytu w kontynentalnej części USA Mt. Whitney (14 505 stóp n.p.m. – 4 421 metrów n.p.m.) raptem 85 mil (137 km)
  • TRUDNO ZNALEŹĆ tam wodę, a rzeki mają charakter okresowy
  • TRUDNO ZNALEŹĆ tam drzewa, więc TRUDNO ZNALEŹĆ tam cień.
Temperatura rosła, a wysokość nad poziomem morza spadała. Klimatyzacja w samochodzie nie wyrabiała, a termometr pokazywał 122 F, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności niebo było zachmurzone. Za oknami równinę depresji okalały góry, a odcienie szarości, brązu i burości sprawiały, że krajobraz zdawał się ilustrować wizje planety po wojnie atomowej. Nie dziwi więc fakt, że w 1977 roku George Lucas przybył tu kręcić ‘Gwiezdne Wojny’.

Podziwiając ów post-nuklearny pejzaż, po minięciu Zabriskie Point dotarł nasz czarny batmobil do Devil’s Golf Course (Pole Golfowe Diabła). Solny gruz zastępował tam trawę, a wszystko dookoła mówiło, że ktokolwiek zdecyduje się stawić czoła temu miejscu, stoi na przegranej pozycji.

Kilkanaście kilometrów dalej i metrów niżej położone jest niewielkie jezioro Badwater. Nazwa wzięła się stąd, że muły nie chciały pić z niego wody z powodu jej ogromnego zasolenia. To właśnie stąd wyrusza ultramaraton, którego metą jest Mt. Whitney. Trasa liczy 217 kilometrów, a do jej pokonania śmiałkowie potrzebują od 23 do 47 godzin przy temperaturze sięgającej 130 F.
Na nas dość silne powiewy wiatru przy temperaturze 120 F sprawiały wrażenie wejścia do sauny, a odczucia 4000 metrów wyżej przy ogromnym zmęczeniu i temperaturze o kilkadziesiąt stopni Celsjusza niższej muszą przypominać te, które były nieszczęśliwym udziałem zesłańców podczas katorżniczej pracy na Syberii.
Po krótkich postojach w Furnace Creek i Stovepipe Wells oraz przy wydmach na Mesquite Flat, batmobile dotarł do Panamint Springs, będącym skupiskiem kilku budynków, przyczep oraz namiotów wokół stacji paliw. Tam właśnie Słonisia zaplanowała nocleg.

Z racji odizolowania (a więc braku świateł miast), Dolina Śmierci i pustkowia ją otaczające znane są z doskonałych warunków do obserwacji gwiazd. Gdy z jakiejś przyczyny przed 23:oo zabrakło prądu i zapanowała całkowita ciemność, zmysł wzroku stał się bezużyteczny, słyszalne były szmery zwykle tłumione hałasem cywilizacyjnym, a czerń nieba stała się bliższa. I w tej to czerni z wolna zaczęły migotać gwiazdy, czyli jak mawiali starożytni, okna do innych światów…
Zabriskie Point
Devil's Golf Course (Pole Golfowe Diabła)
Mesquite Flats
Mesquite Flats



Friday 8 August 2014

Las Vegas - 2014/07-08

Dzień 15

Słonisia i Słonik (w skrócie SS) zostali w hotelu, aby przygotować logistykę pod wyjazd z Zion Canyon, a Angels Landing było wyzwaniem, któremu Umicha miała stawić czoła we wtorkowy poranek 30 lipca roku pańskiego 2014. AL jest jednym z najbardziej znanych szlaków w kanionie, a prowadzi w miejsce, w którym przysiąść potrafiły jedynie anioły, czyli w ustronie mało znane i trudno dostępne, by ich narad nie zakłócały istoty postronne.


Patrząc na dystans (wte i wewte 5,6 mili) – szybka piłka. I tak zaiste było przez prawie dwie mile. Piękny poranek, niewiele osób na szlaku i strzała w górę. Będąc na ‘pale’ (podług terminologii Słonika), oprócz przepaści z praktycznie każdej strony, pojawiły się łańcuchy wiodące ku Angels Landing. Umicha, na trzęsących się nogach, pokonała ów odcinek krocząc pochyłością ‘pały’ jednocześnie trzymając się kurczowo łańcuchów. Rozradowana komentarzem osób schodzących w dół, że za chwilę ‘okowy’ (chains – łańcuchy, kajdany, okowy) i pochyłości się skończą, sunęła do przodu cal (2,54 cm) za calem, wyszła na ścieżkę i już wydawało się, że była u celu… gdy okazało się, że był to dopiero Scout Lookout (Punkt Widokowy (dla) Skautów). Stamtąd ścieżka wiodła małym łukiem w dół, by następnie piąć się stromo wzwyż wielkiej ‘pały’ zwieńczonej Angels Landing. Z jednej strony przepaść na 1200 stóp (360 metrów), z drugiej – 800 stóp, a jeszcze głębiej – wijąca się wstążka Virgin River. Podwinąwszy ogon i próbując opanować rozedrganie nóżek, Umicha zawróciła i rozmyślając nad suspensem wszechświata, pokonała dwie mile w dół. Myśli, niczym bumerang, porażały mózg pytaniem pt.: ‘Raptem kilkaset jardów, a…?’


























Gdy Umicha znalazła SS, Słonik był na etapie kupowania Słonisi zastępstwa dla sandałów, które trwały z nimi od 2000 roku, gdy też wbili się na Kilimandżaro, położone raptem niecałe 5900 m.n.p.m. Nowe sandały mają żółtą podeszwę. Żółtą…J

100 kilka Fahrenheitów pożegnało SSU wyjeżdżających z Zion Canyon, a jeszcze więcej przywitało w St. George, gdzie Słonik zarządził postój przy sklepie specjalizującym się w rowerach Specialized. Spacer sterylnie czystymi ulicami mormońskiego St. George byłby dużo dłuższy i przyjemniejszy, gdyby słońce zechciało poluzować (widocznie dawno nie dostało żółtej kartkiJ).



SSU zjedli very good lunch w knajpce TwentyFiveMain i pomknęli ku Las Vegas. Trasa wiodła autostradą międzystanową 15, a termometr pokazywał 112F.
Wjeżdżając do Vegas w radio zabrzmiało ‘Dream a Little Dream of Me’, a zaraz potem Mr. Blue Eyes Sinatra zaśpiewał ‘I Get a Kick out of You’. Mijając Ceasar’s Palace, jedno z najsłynniejszych kasyn w Las Vegas, w radio zabrzmiało ‘Black Velvet’, a w ucho wpadał zaśpiew ‘…new religion…’. Chwilę później minęła nas nowojorska żółta taksówka (yellow cab) na blachach Nevady, a my skręciliśmy w lewo przy replice Wieży Eiffla. Dojeżdżając do Tuscany Hotel & Casino, rozgłośnia nadała ‘California Dreamin’. Być może miało to coś znaczyć…
Hotel był bardzo tani, a zarazem elegancki, a $57 za trzy osoby jest kwotą fenomenalnie niską (gratulacje dla Słonisi). Możliwe, że jest to elementem strategii kasyna, mającej na celu przyciągnięcie klienteli w celu spłukania się w kasynie.
Gdy SUS wyruszyło na miasto, słońce chyliło się ku zachodowi. Tuscany usytuowane jest o milę od the Strip, głównej ulicy w Vegas, przy której usytuowane są najsłynniejsze kasyna: Ceasar’s Palace, The Mirage, Flamingo, Venetian (z największym hotelem w mieście dysponującym 6000 pokoi), Treasure Island, MGM Grand czy Startosphere. Jest na niej i piramida ze strzegącym ją sfinksem, i wspomniana już Wieża Eiffla, i gondole pływające po kanałach, i las tropikalny, i wyspa skarbów, i Juliusz Cezar, i replika fontanny rzymskiej, i Statua Wolności. Miszmasz totalny, zestawienie klasy i kiczu, wielka księga cytatów, zachcianek, fantazji i fanaberii. A ulicami snują się dziesiątki tysięcy ludzi ze wszystkich stron świata, fotografujący owe kuriozum, w którym ludzie mafii i deweloperzy z Miasta Aniołów przedefiniowali znaczenie słowa rozrywka. W 1946 roku postanowili oni przenieść swoje pieniądze w nowe miejsce i rozpocząć legalne interesy. Fakt, że hazard i prostytucja są w Nevadzie legalne, pozwolił owym inwestorom popuścić wodze fantazji.




Kasyna są skonstruowane w podobny do siebie sposób. Wszystkie one znajdują się na poziomie ulicy, wchodzący częstokroć witani są u wejścia i zachęcani do skorzystania z baru, co ma zapewne pomóc w nabraniu ochoty do gry. Drink plus miła pani tworzą iluzję, że amerykański sen jest na wyciągnięcie ręki. Przepastne kasyno, setki krupierów, maszyn i stołów do gry, brak okien i sztuczne światło, halucynogenne wzory dywanów i lustra w suficie sprawiają, że doba nie dzieli się na dzień i noc, a czas mierzy się w żetonach i wyciąganych z portfela studolarowych banknotach. Papieros, drink, szczęśliwa karta, kręcąca się ruletka, ryzyko przegranej i adrenalina towarzysząca zwycięstwu wprawiają w trans, a rytm gry i bycie poza czasem wodzą wielu na pokuszenie.
To wszystko obudziło w Słoniku żyłkę hazardu. Poczuł nagle, że amerykański sen musi się spełnić. Zasiadł on dzielnie przy maszynie do gry, wsunął banknot jednodolarowy i nim się zorientował wygrał 25 centów. Poczuł się spełniony…
Słonisia, Słonik i Umicha wyszli z kasyna, ale pomimo późnej pory, ulicami wciąż przewijały się tłumy przechodniów, temperatura wynosiła dobre 90 Fahrenheitów, a każda wypita margarita działała z podwójną siłą. ‘Dream a Little Dream of Me’…

Dzień 16

Hazard i grzech poprzedniej nocy sprawiły, że Słonisia, Słonik i Umicha wstały bite dwie – trzy godziny później niż zazwyczaj. Upał był ogromny, co nie dziwiło z dwóch powodów: środek lata i środek pustyni. Wypiwszy po kawie i zjadłszy po ciastku made in Starbucks, bohaterzy niniejszego bloga ruszyli ku Hoover Dam, znanej wszystkim z filmu drogi ‘Beavis & Butt-Head Do America’.
Zapora Hoovera oddalona jest od Las Vegas o niecałą godzinę jazdy. Znajduje się ona na rzece Kolorado na granicy Nevady i Arizony. Jej budowa trwała cztery lata i została ukończona w 1935 roku. Ma ona wysokość 221 metrów, długość górnej krawędzi wynosi 379 m, szerokość – 13,7 m, długość podstawy – 201 m, a do jej zbudowania potrzebne było 2,6 miliona m³ betonu, czyli ilość wystarczająca do zbudowania autostrady łączącej San Francisco z Nowym Jorkiem. 
Podczas konstrukcji zapory, rzekę ‘wyproszono’ z jej koryta przy pomocy czterech kanałów, by następnie pozwolić jej do niego wrócić. Sztucznie stworzony w ten sposób zalew o nazwie Lake Mead (Jezioro Miód Pitny) ma powierzchnię ponad 63 000 hektarów, a jego maksymalna głębokość wynosi 151 metrów. Hoover Dam pomaga kontrolować poziom wód i przeciwdziałać powodziom, zaopatrzyć w wodę 20 milionów ludzi w Arizonie, Nevadzie i Kalifornii, nawadniać miliony akrów ziemi czy wyprodukować miliardy kilowatów taniej energii, której sprzedaż już dawno temu zwróciła koszty inwestycji. Tour po podstawie zapory był rozczarowujący, a na plus można zapisać jedynie to, że dał on wgląd w ogrom przedsięwzięcia, jakim była decyzja o budowie Hoover Dam. A była to decyzja stawienia czoła naturze. Kosztem tej potyczki, poza potem i znojem tysięcy ludzi, było 96 ofiar śmiertelnych.
Wracając do Vegas przy temperaturze sięgającej 121 F, trójka naszych dzielnych herosów zatrzymała się na lunch w Boulder. Małe miasteczko zaoferowało odrobinę cienia, dobry obiad na swojej głównej ulicy i kilka sklepów z antykami. W jednym z nich nastąpiło spotkanie pierwszego stopnia z kulturą amerykańską. Na pytanie właściciela sklepu o to, skąd nasi dzielni herosi przybyli, odpowiedzieli oni, że:
- Poland.
- It’s awesome – skomentował pan właściciel.
Jakoś tak jest, że zawsze odpowiadają tak samo, a ‘awesome’ jest zastępowane jedynie innym przymiotnikiem. Bywa nim ‘amazing’, ‘fantastic’, ‘great’… Można postawić dolara i być pewnym wygranej, że komentarz właściciela sklepu byłby w ten sam deseń, gdyby nasi herosi odpowiedzieli:
- We live here.
Podobnie brzmieć będzie dialog w restauracji, pubie, hotelu, sklepie. Jakoś tak są zaprogramowani. Gdyby ich zapytać skąd oni pochodzą, można oczekiwać odpowiedzi na zasadzie:
- Moi pradziadkowie przybyli z…, ale NIESTETY nie znam rosyjskiego/polskiego/ukraińskiego/czeskiego/… Z dzieciństwa pamiętam raptem kilka słów i potrawy, które babcia przyrządzała…

Wieczór bohaterowie nasi spędzili w Tuscany Hotel poddając się niezwykle wyszukanym rozrywkom, które można streścić w kilku słowach: siłownia, basen, prysznic, zimne bąbelki i niegazowane, a w telewizji ‘The Longest Yard’ – niezwykle wysublimowana amerykańska komedia z Adamem Sandlerem, że my się nie damy.
To ostatnie świetnie odnosi się do trójki bohaterów niniejszego wpisu, a najbardziej się nie dał tego wieczora Słonik…J

Dzień 17

Grzech poprzedniej nocy spowodował, że Słonisia, Słonik i Umicha wstały później niż zazwyczaj. Może był to zaczątek nowej świeckiej tradycji, a może jedynie zwykły zbieg okoliczności.
Brunch (śniadanio-lunch) w Hash House A Go Go zmiażdżyło ogromem porcji. 
Pomimo przedpołudniowej pory, knajpka była oblegana, a w oczekiwaniu na stolik można było zawiesić oko na ‘Wall of Fame’ (‘Ścianie sław’) prezentującej znane osoby, którym zdarzyło się tu stołować. Z jednego ze zdjęć przyjaźnie spoglądał Mike Tyson - pewnie zamówił ucho Evandera Holyfielda. 
Tego dnia hitem były gofry z kurczakiem aczkolwiek żadne z bohaterów bloga nie było na tyle odważny, aby je zamówić.
Kurczak z goframi
Po brunchu Słonik wydał jedno ze swoich zawsze pamiętnych rozporządzeń dyrektorskich: 'Umicha nie może chodzić w za dużych klapkach i dziurawych koszulkach no more'. No i takim zrządzeniem, stała się ona posiadaczką nowej koszulki i pary sandałów.
Charakterystyka centrów handlowych i ulic sklepowych wygląda zazwyczaj tak: mnóstwo fastfoodziarni, restauracji, kafejek, supermarketów, sklepów spożywczych i różnego typu punktów odżywczych, mnóstwo sklepów z ciuchami, obuwiem czy okularami przeciwsłonecznymi, dość dużo sklepów i stoisk oferujących pamiątki, a wszystko to, w kontraście do absolutnego braku księgarń czy sklepów płytowych. Niech zilustruje to fakt, że jedyną księgarnią w przeciągu dotychczasowych siedemnastu dni była ta w Little Hollywood pięć dni temu. Było to przyjemne miejsce, w którym znajdował się pan sprzedawca, Słonisia (przez krótką chwilę), Umicha (przez dłuższą chwilę) i pewna pani (przez krótką chwilę). Czy oznacza to, że książki kupuje się już praktycznie tylko w internecie, albo czyta się je przy pomocy kindle’a? A może raczej nie czyta w ogóle bądź mało, a informacje są stabloidyzowane? Nagłówek, akapit pogrubionym drukiem i krótki tekst informujący, ale rzadko kiedy wyjaśniający?

Wróciwszy do Tuscany Hotel, spociwszy się następnie na siłowni i umywszy w basenie, nadszedł czas na stroje wyjściowe: Umicha wbiła się w nowy T-shirt, podarte spodenki i pachnące sandały, Słonik w sexy koszulę w kratkę, a Słonisia założyła elegancką czarna sukienkę, stylowe obuwie i subtelny make-up. I tak USS wyruszyli na poszukiwanie Westgate Las Vegas Resort & Casino. Wiozący ich taksówką pan o wyglądzie latynoskim zapytał:
- Where are you from?
- Poland.
- That’s awesome…

Westgate chlubi się faktem, że sam Król występował tam wielokrotnie, jego koncerty biły rekordy popularności, a publiczność, którą one gromadziły, biła następnie rekordy pieniędzy zostawianych w kasynie. 
Wewnątrz przy wejściu do Westgate stoi biały cadillac, który niedługo przed śmiercią Elvis kupił w prezencie swojej przyjaciółce, w gablotach wzdłuż przejść można przyjrzeć się oryginalnym strojom scenicznym i innym pamiątkom po Presleyu, a wokół znajdują się oczywiście maszyny i stoły do gry.
USS nie zamierzało jednak grać. 





U



















Udali się oni do Benihany – restauracji serwującej japońską kuchnię, oferującą japoński wystrój i
zatrudniającą Japończyków. A może proponowała ona tylko namiastkę Japonii na pustyni w Nevadzie, by nie powiedzieć, że kopiowała ona kraj kwitnącej wiśni? 
Ów wywar wiśniowy przypadł USS do gustu. Szykownie odziani (w szczególności Słonisia) zasiedli oni przy dużym ośmioosobowym stole w odseparowanym boksie, a odziana w kimono kelnerka o orientalnych rysach zaserwowała napoje, by po chwili przyprowadzić czworo współbiesiadników, którzy to zasiedli po przeciwnej stronie. Nazywali się oni Scorupa. Nie zdążyli się jeszcze dobrze rozsiąść, gdy nadszedł kucharz o japońskim wyglądzie, i oznajmił, że to on będzie dzisiaj gotował, po czym włączył metalową część stołu. Reszta posiłku przypominała show, podczas którego pichcił on przeplatając rutynowe czynności kuchenne sztuczkami i anegdotami.
Pan kucharz
Przypiekana cebula
Na pewnym etapie obiadu musiało paść sakramentalne pytanie, na które odpowiedź brzmi:
- Poland.
- It’s awesome.

Okazało się wtedy, że Tata Scorupa ma korzenie polsko-ukraińskie, a jak był mały, to Babcia Scorupa robiła ‘pierogis’ i ‘pączkis’, które tak uwielbiał. Teraz potrafi powiedzieć ‘na zdrowie’ i żałuje, że tak te tradycje umierają, i że mówi jedynie po angielsku, i że nie jest to wszystko takie łatwe i proste jakby się chciało (‘It’s not easy.’). Nie wiadomo, czym Tata Scorupa żywi się na co dzień, ale musi stosować z całą pewnością pożywną dietę, bo nie jest już małym Wnuczkiem. A co było w jadłospisie tego dnia? Miseczka zupy na styl japoński, sałatka bardziej chyba na styl europejski, a potem już przyszykowane przez pana kucharza na rozgrzanym stole krewetki, piersi z kurczaka i wołowina. Całość dopełnił sernik raczej nie na styl europejski, i sake.
Powyższa przygoda była jedynie przystawką do dania głównego pt.: Raiding the Rock Vault, czyli show prezentującego piosenki będące kanonem rocka. RtRV odróżnia od musicali to, że występują tam muzycy, którzy tworzyli historię rocka, a byli bądź nadal są członkami Heart, Bad Company, Survivor, Whitesnake, Dio, Bon Jovi, Starship, Offspring i wielu innych zespołów, a repertuar zawierał m.in. ‘Eye of the Tiger’ zaśpiewane przez oryginalnego wokalistę, ‘All Along the Watchtower’, ‘Smoke on the Water’, ‘Stairways to Heaven’, ‘Livin’ on the Prayer’ i mnóstwo innych kawałków, których wykonanie zajęło ponad dwie goziny. Panowie i Panie na scenie byli na wyciągnięcie ręki, a ich zachowanie i swoboda pokazywała, że zjedli zęby grając rocka. 
Co by jednak nie było tak och i ach, mankamentem była z pewnością ‘cepelia’ tycząca się strojów. Większość z występujących odziana była w świecącą cekinami i napisami garderobę, co zdaniem Umichy, kłóciło się z przekazem i bardziej pasuje do wykonawców grających do przysłowiowego kotleta. Tu zbytnio nie przeszkadzało, gdyż grali do drinków z tequili i whisky XXXL, największych jakie chyba USS widzieli w życiu i z pewnością najtańszych. Przystawiona do nich jednolitrowa butelka wody mineralnej ustępowała im gabarytowo, a 16 dolarów za dwa zachęcało do kolejnej wyprawy do baru. Nazywa się to poprostu gorączką piątkowo-sobotniej nocy…:)