Saturday, 15 August 2015

Elbrus - 2015/07

NA GRANICY EUROPY I AZJI, CZYLI SŁOŃ ZDOBYWA STOKI ELBRUSU

W powszechnej opinii najwyższym szczytem Europy jest Mont Blanc (4810 m n.p.m.) lecz w Rosji mają na ten temat odmienne zdanie i to jak najbardziej słusznie. Elbrus, z perskiego „błyszczący”, ma dwa szczyty: zachodni (5642 m n.p.m.) i wschodni (5621 m n.p.m.), i to ten pierwszy uważany jest tutaj za najwyżej położony punkt starego kontynentu.



Aby dotrzeć na start Elbrus Marathon, trzeba było dolecieć do miejscowości Mineralnyje Wody, a następnie spędzić blisko cztery godziny w busie podstawionym na lotnisko przez organizatorów.
Przedgórze Wielkiego Kaukazu powitało nas ponad czterdziestostopniowym upałem. Otwarte okna busa oferowały przyjemnie ciepły podmuch, lecz każde jedno zatrzymanie się pojazdu powodowało, że gorąc wyciskał z nas wszystkich poty.

Jak wyglądała podróż? Nitki samochodów jadących w przeciwnych kierunkach mijały się, ale dostrzegalna była niecierpliwość dość wielu kierowców. W przeciągu pół godziny byliśmy świadkami dwóch wypadków, a co kilka kilometrów stał radiowóz. Policjanci mieli pełne ręce roboty. Jak to tłumaczył kierowca, wyłapywali samochody z rejestracjami nielokalnymi, ażeby „pałuczyt’ diengi”, czyli „wziąć łapówkę”. Na drodze brylowały luksusowe auta (lexusy, mercedesy, beemwice), ale im bliżej Elbrusa byliśmy, tym więcej można było dostrzec ład i moskwiczów, a przez dość długi czas jechał przed nami klasyk radzieckiej motoryzacji łada sputnik, kiedyś marzenie wielu kierowców.

Okolice lotniska przypominały Alice Springs i australijski busz Outbacku, a mijane miejscowości były najzwyczajniej brzydkie. Stare czy też nigdy nieukończone budynki przyozdobione były szyldami w języku angielskim, czasami był chodnik, a czasami nie, psy snuły się w poszukiwaniu cienia i wody, a ludzie handlowali praktycznie wszystkim: owocami, warzywami, ubraniami, starociami itd.

Po pewnym czasie teren stał się pagórkowaty, a budynki zastąpiły pola. Choć to jeszcze lipiec, kombajny kończyły już żniwa. Pięknie wyglądały hektary słoneczników ciągnące się po horyzont, a w cieniu przydrożnych drzew policjanci niestrudzenie dokonywali kontroli pojazdów.
Po niecałych dwóch godzinach jazdy znaleźliśmy się na granicy rajonu baksańskiego (od rzeki Baksan) i wszyscy musieliśmy przejść obowiązkową rejestrację paszportów. Wyglądało to tak, że żołnierze w pełnym umundurowaniu stali na i przy drodze z kałachami, nakazując kierowcom zjechać pod niebieską budkę przy długim płocie zwieńczonym drutem kolczastym. Na bramie napis: MSW Rosji ..
Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, kierowca wyjaśnił, że do granicy z Czeczenią jest około 400 km, więc kontrole tego typu mają zapobiec wnikaniu „niepożądanego elementu” w głąb Rosji.


Krajobraz robił się coraz bardziej górzysty i dziki. Droga pięła się pod górę, wartkie potoki płynęły w przeciwną stronę, meczety zastąpiły cerkwie, a na drodze panowały… krowy. Kierowcy nie trąbili na nie, tylko omijali bądź czekali cierpliwie, aż te zejdą na bok. Robiło się coraz bardziej swojsko i sielsko. Ludzie zrywali śliwki przy drodze, sianokosy dawały okazję do kung-fu grabiami, kibelki na Małysza oferowały ulgę, a gościu jechał sobie poboczem na koniu i rozmawiał przez komórkę.

Sielankę przerwała kolejna blokada. Tym razem wyglądało to dużo poważniej. Co prawda nie musieliśmy zatrzymać się, ale umundurowani mieli tym razem wsparcie wozu pancernego z karabinem wycelowanym w Czeczenię. Co chwilę też mijaliśmy bilbordy i tablice upamiętniające siedemdziesiątą rocznicę dnia pabiedy, czyli zwycięstwa w wielkiej wojnie ojczyźnianej (1941-45), jak nazywa się II wojnę światową (1939-45) w Rosji. Gdy majestat gór kaukaskich zaczął robić imponujące wrażenie, z kolejnego bilbordu spojrzał Władimir Władimirowicz Putin ubrany w narciarską kurtkę. Poniżej widniał napis: „My gordimsja swajoj stranoj” („Jesteśmy dumni z naszego kraju”), a za bilbordem pojawiło się miasteczko Tyrnauz, którego radzieckie wieżowce robiły surrealne wrażenie na tle otaczających gór. Położone ono jest przy rzece Baksan, a w czasach ZSRR było ośrodkiem wydobycia rud wolfranu i molibdenu, które to wykorzystywano przy produkcji pocisków czy też tworzenia stopów stali. Wydawało się, że czas stanął tam w miejscu, tylko wszystko wokół było podniszczone.


Chwilę później wjechaliśmy do parku narodowego Prielbrusie, którego to wjazdu po obu stronach drogi strzegło dwóch złotych Kazachów i dwa wielkie złote koty (pumy?), minęliśmy miejsce startu w Wierchnim Baksanie i dotarliśmy do miejscowości Elbrus, gdzie to podekscytowany Słonik otrzymał pakiet startowy i dzielnie „wywalczył” sobie dodatkową „futbołkę” (koszulkę). Słońce chyliło się ku zachodowi, a dzielnego Michaiła Semionowycza dzieliło od startu 36 godzin…
Piątek rozpoczęliśmy pięciokilometrową przebieżką. Pomimo że było raptem kilkanaście minut po ósmej, na dworze było już „oczeń żarka” (bardzo gorąco). Temperatura przekroczyła 30 stopni, a niebo było całkowicie bezchmurne.

Po śniadaniu Aleksandra Michajłowna , Michaił Semionowycz i Uma Michajłowycz udali się do pobliskiej miejscowości Czeget położonej ok. 1500 m n.p.m. i wjechali wyciągiem krzesełkowym na górę o tej samej nazwie.

Na wysokości 3100 m n.p.m. wciąż było bardzo ciepło. Dało się też odczuć wpływ rozrzedzonego wysiłku na nasze piękne wysportowane ciała. Każdy wysiłek powodował, że oddech stawał się krótszy i szybciej człowiek się męczył.
wyciag krzeselkowy na Cheget 3.100 m n.p.m.
herbatka owocowa i widok na Elbrus


Elbrus i u jej podnoza mala wioska Tertol (tam sie juz droga konczy)
Na Czegecie nie było śniegu, ale na sąsiedniej Donguzoran, której to nazwa oznacza „Świński Ryj”, było go dość sporo. Nieco dalej po przeciwnej stronie było jeszcze więcej białego puchu. Nie było to żadnym zaskoczeniem, gdyż był to Elbrus, góra, którą Michaił Semionowycz miał okiełznać następnego dnia. Pijąc herbatę w bardzo sympatycznym drewnianym górskim domku spotkaliśmy małżeństwo z Torunia, które poprzedniego dnia było na Elbrusie. Potrzebowali oni na to czterech dni i w ich opinii nie była to bardzo trudna wyprawa. Pot z nas się lał, a oni wyjaśnili, że poprzedniego dnia byli smagani wiatrem przy temperaturze -10 stopni. Cóż, Michaił Semionowycz obiecał wysmagać w rewanżu Elbrus następnego dnia.

Miejscowość Czeget jest niewielka. Kilka hoteli, kilkadziesiąt domów, stragany i knajpki wokół placu, który był zwykłym klepiskiem w temperaturze 40 stopni sprawiła, że dokonawszy eksploracji stoisk usiedliśmy w cieniu zadaszenia szynku, co zwał się „U Eleny”.
Zimne piwo, dobre jedzenie i swojska atmosfera sprawiła, że spędziliśmy tam kilka godzin. Grill dymił, przy stoliku obok na oko 40-letni Maksym pił czarnego Jasia Wędrowniczka i wszystkie inne możliwe trunki. Co chwilę witał się czy to policjantami, którzy przyszli po coś do jedzenia, czy to z przechodniami, czy też z innymi klientami. Poczuliśmy, że zaczyna się weekend w chwili, gdy przy innym stoliku zainstalowało się osiem osób, wyciągnęło swoje zagryzki i specjały, z baru przynieśli wódkę, wino i zapojkę w kolorze żarówiasto zielonym. Ich sposób picia różnił się od tego w Polsce. Do literatek nalewali oni i wódkę i wino, a ów magicznie zielony eliksir spożywali z kieliszków do wina.

Punktem kulminacyjnym naszego pobytu w „U Eleny” była lodówka. Otóż kurier przywiózł lodówkę na napoje, którą to właścicielka lokalu najwyraźniej zamówiła. Gdy już pospolitemu ruszeniu mężczyzn siedzących przy stolikach z Maksymem na czele oczywiście udało się kolosa wyciągnąć z busa i ściągnięto karton, okazało się, że to nie był model, który pani Elena zamówiła. Kierowca przekonał ją jednak, że ta jest większa i w ogóle już została wypakowana, to po co się „wozić” w te i wewte, jak już jest ta. Dzieci w tym czasie już wycięły w kartonie drzwi i okna, i miały niesamowitą radochę. Z kolei pospolite ruszenie mężczyzn jęło debatować, jak giganta wnieść do środka, a problem poległ na tym, że główne drzwi były z małe. Uradzono, że wniosą ją bocznymi przez kuchnio-zaplecze. Czymś tam stuknęli o futrynę, a to nie wzięli pod uwagę progu czy stopnia. Cóż, gorąco było, ognista krew uderzała do głowy…


Nadeszła sobota. Pobudka chwilę po piątej, śniadanie i wyjazd na start maratonu. Strategie odnośnie ekwipunku Michaiła Semionowycza różniły się. To, że każdy uczestnik musiał mieć dwie latarki z zapasowymi bateriami, gwizdek, bandaż, rękawiczki, kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Brak którejkolwiek z tych rzeczy sprawiał, że zawodnik nie zostawał dopuszczony do udziału w zawodach. Kwestię sporną stanowiła ilość napojów, którą wziąć miał nasz pogromca Elbrusa. Michaił Semionowycz był zdania, że jeśli weźmie dużo, to będzie miał ciężki plecak. Z kolei Aleksandra Michajłowna i Uma Michajłowicz uważali, że powinien wziąć tyle ile wlezie. Stanęło na tym, że wlazło pięć litrów (woda, cola i red bull).
- Cięzkie było - wspomina Michaił.



Punktualnie o 8:00 uczestnicy Elbrus Marathon (46 km) i Elbrus Trail (34 km) wystartowali, przebiegli mostem na drugą stronę Baksanu, przemierzyli Wierchnij Baksan i rozpoczęli wspinaczkę zboczem Elbrusu, by po około trzydziestu minutach zniknąć z pola widzenia. Robiło się coraz bardziej gorąco, a ich czekało wejście na 3441 m n.p.m. - prawie dwa kilometry przewyższenia.
- Najważniejszy jest szybki start - powtarzał przed rozpoczęciem zawodów Michaił Semionowycz. - Gdzieś to kiedyś przeczytałem.
- Jak chcesz przejażdżkę helikopterem, to szybki start is the right way – z przekąsem odparła Aleksandra Michajłowna.























Gdy Michaił Semionowycz oblewał się potem na stokach Elbrusu, Aleksandra Michajłowna i Uma Michajłowicz udali się stopem do miejscowości TenNAZWANAZWA i odwiedzili muzeum wspinaczki górskiej im. Włodzimierza Wysockiego. Poświęcone ono jest długiej tradycji chodzenia po górach Kaukazu. Elbrus po raz pierwszy został zdobyty w 1829 roku, a na kartach historii regionu zapisał się CzokaNAZWISKO i jego synowie. Senior rodu dożył 116 lat, a ostatni 209 raz był





O godzinie czwartej zaczęło padać a na niebie pojawiła się piękna tęcza. Nerwy zaczynały po mału dawa znać o sobie gdyż oczekiwany zawodnik był już 2 godz po planowanym czasie ukończenia.


O 17:50 na horyzoncie pojawiła się znajoma sylwetka zmęczonego zawodnika..
Pora na odpoczzynek bo jutro czeka nas wczesna pobudka i powrót do Pietrograd, krainy sanatoriow i wód mineralnych.

"to był najcięższy race jaki zrobilem"

Elbrus Maraton 46km przewyższeń 3,100m
ukończyło 40 zawodników, Słon zajął 16 miejsce z czasem (:50



No comments: