Saturday, 20 June 2015

Paso Robles - San Simeon - Big Sur - Monterey - Pacific Grove - 17-Mile Drive - Carmel-by-the-Sea - 2014/08



Jest 16 czerwca 2015 roku. Minęło już prawie dziesięć miesięcy od powrotu z USA, a w międzyczasie do wielu wyjazdów i powrotów doszło. Słonisia i Słonik (niewtajemniczonym i tym wszystkim, którzy śledzili w zeszłe wakacje pasjonującą relację z 22 dni pobytu na Zachodnim Wybrzeżu, ale zapomnieli, Ola i Michał) zdążyli w tym czasie pooglądać świat z drugiej strony żelaznej kurtyny i odświeżyć znajomość rosyjskiego, wespół z Umichą (czyli Umą) spędzić rodzinnie i sportowo tydzień na Wyspach Kanaryjskich, jak również doświadczyć organoleptycznie czym jest bieszczadzki bieg rzeźnika. No i najważniejsza zmiana: bródka Słonika!!! Wyhodowana i starannie pielęgnowana może przywodzić na myśl ojca narodu radzieckiego Włodzimierza Lenina. Kto wie, ale nim Umicha dokończy reportaż o zeszłorocznym pobycie w Stanach, pod jego nosem będzie widniał wąs a’la Stalin, a Słonisia rozkwitnie niczym Róża i zamieszka w Luksemburgu. 


Początek odtworzenia wydarzeń sierpnia AD 2014 przebiegł dość szybko, gdyż to, co zdarzyło się dnia dwudziestego trzeciego było już spisane, a tekst wymagał jedynie opatrzenia fotografiami. By uniknąć minimalizmu opatrywania, Umicha postanawia, że zostanie ów tekst poprzedzony urywkiem tekstu piosenki zarzynanej przez chyba wszystkie stacje radiowe na West Coast:

Home is where my heart is still beating
I don't know when I'll see her again
I hate to see her cry when I'm leaving
But now I'm a thousand miles away again

She feels like Carolina
Looks like California
Shining like those New York lights on Broadway...

Dzień 23
To, że w Kalifornii świeci słońce, wiedzą wszyscy. Nie inaczej było i tegoż poranka w Paso Robles. Śniadanie zjedliśmy w stylowym amerykańskim barze, a kelnerka mijając stoliki dolewała raz za razem kawę. Okrągłe przeszklone wnętrze pasowało do stereotypu tego rodzaju wnętrz podpatrzonych chociażby w filmach Quentina Taranatino.
Zapakowawszy nasze manatki do bagażnika, udaliśmy się w kierunku oceanu, by zatrzymać się na chwilę w posiadłości magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta, który przedefiniował pojęcie dziennikarstwa. Krytycy zarzucali mu tabloidyzację, uprawianie infotainment’u (słowo powstałe z połączenia information oraz entertainment­ – rozrywka), żerowanie na sensacjach oraz brak profesjonalizmu dziennikarskiego w kwestii potwierdzenia wiarygodności drukowanych wiadomości. Z drugiej strony doceniano to, że bezkompromisowość Hearsta doprowadziła do ujawnienia wielu afer i mataczeń. Kombinacja powyższych kwestii uczyniła z niego człowieka obrzydliwie bogatego, dla którego nie było kaprysu czy zachcianki, na które to nie mógłby sobie pozwolić. 
Z jego Hearst Castle położonego na wzgórzu niedaleko San Simeon rozciąga się widok na Ocean Spokojny, a ogrom tejże posiadłości niech uświadomi kilka cyfr:
·         56 sypialni
·         61 łazienek
·         19 salonów
·         łączna powierzchnia budynków mieszkalnych - 90 000 stóp kwadratowych (8300 m²)
·         ogród o powierzchni 127 akrów
·         5 mil dzieli rezydencję od Visitor Center
·         powierzchnia rancha wynosi 250 000 akrów.
Rezydencja ma też korty tenisowe, baseny, kino, lotnisko oraz największe prywatne zoo na świecie. Gośćmi Hearsta było wiele znanych osób, jak chociażby Charlie Chaplin, Greta Garbo, Winston Churchill czy Charles Lindbergh.


Ekstrawagancja i przepych Hearst Castle przyciągają dziesiątki tysięcy ludzi dowodząc, że ów magnat prasowy znał receptę na sukces. Przynajmniej sukces finansowy. Choć minęło ponad 60 lat od jego pochówku, posiadłość wciąż utrwala legendę W. R. Hearsta. Już w 1941 roku, 10 lat przed jego śmiercią, uczynił to Orson Welles kręcąc jeden z najważniejszych filmów w historii kinematografii. "Obywatel Kane" opowiada fikcyjną historię magnata prasowego wzorowaną na życiu Hearsta. 


W filmie Kane przechodzi przemianę. Jego idealistyczna wizja prasy w służbie ludzkości zastąpiona zostaje wizją mediów będących narzędziem władzy. Hearst idealistą najprawdopodobniej nigdy nie był, ale kapitalistą z pewnością tak. Choć zabrzmi to zapewne banalnie, nie wszystko da się kupić. Żyjący w niewyobrażalnym luksusie Kane stawał się coraz bardziej i bardziej samotny. Historia opowiadana przez film i dopowiadana przez biografię Hearsta, pomimo upływu czasu, wydają się wciąż nader aktualne…
Opuściwszy posiadłość Hearsta, Słonisia, Słonik i Umicha pomknęli na północ ku Big Sur drogą stanową nr 1 łączącą Los Angeles z San Francisco. Wiedzie ona wybrzeżem i przypomina Great Ocean Road w Australii. 
Big Sur
Nazwa wywodzi się z hiszpańskiego el pais grande del sur (wielki kraj południa), a okolica jest bardzo rzadko zaludniona. Kiedyś składały się na to warunki bytowe, a obecnie – rygorystyczne restrykcje władz lokalnych chcących zachować dotychczasowy charakter okolicy (Hrabstwo Monterey zakazuje budowania jakichkolwiek nowych budynków oraz umieszczania bilboardów przy California State Route 1). Po I wojnie światowej zaczęto budowę Route 56 łączącą San Simeon i Carmel, którą oddano do użytku w 1937 roku, a we wczesnych latach pięćdziesiątych podpięto Big Sur do sieci przesyłowych stanu Kalifornia. Będąc praktycznie niezamieszkałym terenem z dala od wielkich miast, pozbawiony luksusów cywilizacyjnych Big Sur zaczął obrastać legendą. Dramatycznie malownicza linia brzegowa przyciągała pisarzy, bitników, poszukiwaczy przygód i inne niespokojne duchy. 
Big Sur
Wielki amerykański pisarz JohnSteinback pracował ramię w ramię z więźniami San Quentin przy budowie Route 56, a w swojej twórczości poświęcił wiele miejsca Big Sur. O el pais grande del sur pisali również Henry Miller czy Jack Kerouac, a śpiewali chociażby Red Hot Chili Peppers w "RoadTrippin’".

Plan podróży Jacka Kerouca
Krajobraz rzeczywiście zapiera dech w piersiach. Ocean po lewej stronie drogi, a góry z najwyższym Cone Peak (1571 m.n.p.m.) – po prawej sprawiają, że w rankingach najpiękniejszych miejsc w Ameryce Big Sur jest w czubie stawki. 
Big Sur
Żeby nie było tak och i ach, trzeba nadmienić, że droga miejscami jest bardzo kręta, a duży ruch nie pozwala skupić się podziwianiu widoków czy zaparkowaniu samochodu na poboczu. Minusem tego dnia była też aura. Pogoda zmieniała się dosłownie co zakręt. Chmury, piękne słońce, chmury, słońce, mgła, słońce, wiatr, i tak przez 91 mil dzielące San Simeon i Carmel. Pokonanie tego stosunkowo niewielkiego dystansu zajęło ponad cztery godziny. Gdy wjeżdżaliśmy do Monterey, zapadał powoli zmrok, było dość chłodno, a my musieliśmy znaleźć nocleg. Na nasze szczęście pierwszy motel miał wolne pokoje za stosunkowo niewygórowaną cenę. Mówiąc żargonem baseballowym: szybka piłka.
Drugą szybką piłkę tego wieczora zagrała Umicha, która w przeciągu kilku minut zdążyła wziąć prysznic, przebrać się w, uwaga!, długie spodnie i sweter, wsiąść do samochodu marki nissan, którym Słonisia pod wskazówkami Słonika popędziła do kina w oddalonym o kilka minut jazdy centrum miasta. Tutaj ich drogi rozeszły się. Słonisia i Słonik zjedli pyszne ryby w restauracji przy pobliskiej marinie, a Umicha delektowała się najnowszym filmem Richarda Linklatera pt.: "Boyhood".
Blisko trzy godziny później, kilkadziesiąt minut przed północą, ścieżki Słonisi, Słonika i Umichy ponownie się spotkały. To był też moment, w którym Słonisia zaordynowała, że najwyższy czas na spotkanie pierwszego stopnia z kulturą amerykańską. Umicha miała coś zjeść, bo cały dzień nie jadła. Pomimo jej oporów, została brutalną perswazją zmuszona do wejścia do Danny’s, będącej jedną z wielu amerykańskich sieci fastfoodowych, i następnie - do zakupu jedzenia. Menu zachęcało do obfitych posiłków. Ceny wahały się od dwóch do ośmiu baksów więc np. tylko 4 dolary kosztowały nielimitowane ilości naleśników. Pani menedżer obsługująca kasę była bardzo miła i poprosiła, aby poczekać kilka minut na meal składający się z dwóch wrapów z kurczakiem, frytek i napoju, których cena też opiewała na kwotę $4. Te kilka minut oczekiwania sprawiło, że wybiła północ. Wewnątrz wciąż pożywiało się kilkanaście osób i co rusz wchodziły małe grupki, aby zamówić jedzenie na wynos. Wystrój wnętrza był o niebo lepszy niż w depresyjnym Wendy’s w Grand Canyon i przypominał klasyk utrwalony w wyobrażeniach Umichy utrwalonych przez filmy Quentina Tarantina takie jak "Wściekłe psy" czy "Pulp Fiction". Bieg zdarzeń dnia nr 23 zakreślił pełne koło, a życie napisało kolejny scenariusz. Czy na pierwszą stronę tabloidu? Raczej nie.
Choć może coś się znajdzie:
20:08 Trzęsienie ziemi: Umicha i Słonik wbiegają do kina, film ma się zaraz zacząć, a faktem powszechnie wiadomym jest jak bardzo nie lubi ona oglądać filmy nie od początku.
20:10 Napięcie wzrasta: Umicha i Słonik nie mogą znaleźć kasy, by kupić bilet!
20:11 Napięcie wzrasta coraz bardziej: Przez głowę Umichy przebiega myśl, że popcorn i coca-colę sprzedaje kilka osób zza dwudziestometrowej lady, a kasy biletowej nie uświadczysz, woof woof, hau hau!!
20:12 Napięcie sięga zenitu: Umicha i Słonik stoją przy wejściu do sali kinowej, film ma się zaraz zacząć, a biletu niet. Umicha bardzo nie lubi oglądać filmów nie od początku!!!
20:13 Punkt kulminacyjny: Słonik mówi do Umichy: ‘Wchodź bez biletu’. Umicha wchodzi. Leci zapowiedź filmowa, a projekcja "Boyhood" jeszcze się nie rozpoczęła!!!!
20:15 Film rozpoczyna się. Premiera w Polsce za trzy tygodnie.
Suspens trwa w najlepsze następne kilkanaście minut, a każde otwarcie drzwi i odsłonięcie kotary w tylnim rogu niewielkiej sali kinowej niesie groźbę, że to policja wchodzi wyprowadzić Umichę z audytorium i aresztować.
23:03 Happy end: Umicha wychodzi z kina przez nikogo niekłopotana i bardzo, ale to bardzo ukontentowana filmem.
Morał opowieści: w kinach w USA nie trzeba kupować biletów, a co najwyżej popcorn czy coca-colę, ale i to niekoniecznie. Marzenie każdego prawdziwego kinomana zdaje się tu być na wyciągnięcie ręki. Czy może parafrazując nieznacznie: American dream jest faktem…

Dzień 24
Przedpołudnie było senne. Winą za to obarczyć można pochmurne kalifornijskie niebo, które zdawało się karać Umichę za złoczyn poprzedniej nocy. Cóż, Umicha rozumiejąc, że po-winna czuć w piersi ból spowodowany wyrzutami sumienia, starała się być maksymalnie koncyliacyjna. Nie było to jednak ani łatwe, ani natychmiastowe. Starała sobie jednakże ten ból wyobrazić.
A że każdy cud kryje tajemnicę i każda zagadka prosi się o odpowiedź, węzeł gordyjski powyższego akapitu wypadałoby rozsupłać.
Pacific Grove
Nie zjedliśmy śniadania w Danny’s, choć to taka ładna nazwa od takiego ładnego imienia. Miast tego pojechaliśmy do Pacific Grove w poszukiwaniu zacisznej kafejki, która zgodziłaby się nas przygarnąć i nakarmić nie pobierając za to jakiejkolwiek opłaty, a najlepiej jeszcze, by dała napiwek, dowodząc ponownie cudu istnienia Św. American Dream. Cóż, miał on pewnie inne ważniejsze sprawy.
Dziękować mu można jednakże za poprowadzenie nas ku tarasowi jednego z wielu domów w stylu wiktoriańskim, byśmy brunch (BReakfast+lUNCH=śniadaniolancz) zjedli w przytulnej kafejce nieopodal oceanu. Wszystko było jak u Oma (niem. babcia) w domu: meble, wystrój, zastawa, jedzonko, sposób nakładania porcji, szczególnie gdy to właśnie Umicha je nakładała.
- Zachowujesz się jak świnia – rzekła Słonisia.
- Bo ona jest Świnią – odparł Słonik.
- Ale czy musi zachowywać się jak świnia?
- Tak, bo jest Świnią.
Można było odczuć w głosie Słonika pewien żal, że musiał się jakoś należycie zachowywać, bo jego elephantfriend siedziała obok. Chciałby być trochę bardziej kimś na kształt SłonikoŚwini, ale nie mógł. Cóż, nie wszystko można mieć…
Kilka tysięcy sekund  później w oddalonym o kilkaset jardów sklepie Słonik postanowił, że chce mieć. Słonisia tłumaczyła, że nie mósi mleć, ale on upierał się, że musi. Chodziło o zestaw talerzy krwisto czerwonymi kwiatami pokrytymi. Cóż, Umicha doszła do wniosku, że pójdzie sobie do wypatrzonej chwilę wcześniej księgarni (zapaleni wielbiciele bloga ze wcześniejszych relacji wiedzą zapewne, że znalezienie bookshopu w USA nie jest łatwe).
Koniec rozkoszy Umichy z racji obcowania w książkami zbiegł się w widokiem wyrazu twarzy Słonika, na której wypisany był po międzywojennemu TRYUMF. Zastawa ta przeleciała przez Stany, przez Atlantyk i aktualnie mieszka w szafce  domu Słonisi i Słonika w Surrey, London. Przyznać Umicha musi, że zastawa jest ładna.
Zoolog Słonik i botanik Umicha w poszukiwaniu skarbów



Owoż mieć przynosi na myśl zapytanie Ericha Fromma: Mieć czy być? Wrażenie całościowe Umichy dnia tego, w szczególności po przejechaniu 17-Mile Drive było, że mieć. Uiszczenie 10 dolarów UPRAWNIA do przejechania tej niedługiej trasy pomiędzy polami golfowymi i rezydencjami wartymi miliony dolarów.
17-Mile Drive

Słynny samotny cyprus przy 17-Mile Drive
Inną pokrewną myślą było, że te małe miasteczka w Kalifornii i ich mieszkańcy zdają się po częstokroć być wyznawcami religii mieć, które to ma niepośledni wpływ na być.
Nasza wizyta w Carmel-by-the-Sea (którego burmistrzem swego czasu był Clint Eastwood), winiarniach i Monterey (gdzie podczas Lata Miłości odbył się legendarny festiwal w trakcie którego wystąpili Janis Joplin, Otis Redding, The Who, Jefferson Airplane czy Ravi Shankar, a Jimi Hendrix spalił gitarę) stanowiły jedynie historyczną reminiscencję przytoczonych zdarzeń i pozwoliły obejrzeć miejsca stanowiące ich tło. Następnego dnia mieliśmy dotrzeć do światowej stolicy Lata Miłości ’67, czyli San Francisco…


Ps.  Pisząc powyższe na myśl mi przyszedł film Clinta Eastwooda "Breezy", którego akcja dzieje się właśnie w okolicy. Film - zdecydowanie warty obejrzenia, a postawy - zdecydowanie warte zastanowienia…

No comments: