Jest 16 czerwca 2015
roku. Minęło już prawie dziesięć miesięcy od powrotu z USA, a w międzyczasie do wielu wyjazdów i powrotów doszło. Słonisia i Słonik (niewtajemniczonym i tym
wszystkim, którzy śledzili w zeszłe wakacje pasjonującą relację z 22 dni pobytu
na Zachodnim Wybrzeżu, ale zapomnieli, Ola i Michał) zdążyli w tym czasie
pooglądać świat z drugiej strony żelaznej kurtyny i odświeżyć znajomość
rosyjskiego, wespół z Umichą (czyli Umą) spędzić rodzinnie i sportowo tydzień
na Wyspach Kanaryjskich, jak również doświadczyć organoleptycznie czym jest
bieszczadzki bieg rzeźnika. No i najważniejsza zmiana: bródka Słonika!!!
Wyhodowana i starannie pielęgnowana może przywodzić na myśl ojca narodu
radzieckiego Włodzimierza Lenina. Kto wie, ale nim Umicha dokończy reportaż o
zeszłorocznym pobycie w Stanach, pod jego nosem będzie widniał wąs a’la Stalin,
a Słonisia rozkwitnie niczym Róża i zamieszka w Luksemburgu.
Początek odtworzenia
wydarzeń sierpnia AD 2014 przebiegł dość szybko, gdyż to, co zdarzyło się dnia
dwudziestego trzeciego było już spisane, a tekst wymagał jedynie opatrzenia
fotografiami. By uniknąć minimalizmu opatrywania, Umicha postanawia, że
zostanie ów tekst poprzedzony urywkiem tekstu piosenki zarzynanej przez chyba
wszystkie stacje radiowe na West Coast:
Home is where my heart is still beating
I don't know when I'll see her again
I hate to see her cry when I'm leaving
But now I'm a thousand miles away again
She feels like Carolina
Looks like California
Shining like those New York lights on Broadway...
I don't know when I'll see her again
I hate to see her cry when I'm leaving
But now I'm a thousand miles away again
She feels like Carolina
Looks like California
Shining like those New York lights on Broadway...
Dzień 23
To, że w Kalifornii
świeci słońce, wiedzą wszyscy. Nie inaczej było i tegoż poranka w Paso Robles. Śniadanie zjedliśmy w
stylowym amerykańskim barze, a kelnerka mijając stoliki dolewała raz za razem
kawę. Okrągłe przeszklone wnętrze pasowało do stereotypu tego rodzaju wnętrz
podpatrzonych chociażby w filmach Quentina
Taranatino.
Zapakowawszy nasze
manatki do bagażnika, udaliśmy się w kierunku oceanu, by zatrzymać się na
chwilę w posiadłości magnata prasowego Williama Randolpha
Hearsta, który przedefiniował pojęcie dziennikarstwa.
Krytycy zarzucali mu tabloidyzację, uprawianie infotainment’u (słowo powstałe z połączenia information oraz entertainment
– rozrywka), żerowanie na sensacjach oraz brak profesjonalizmu dziennikarskiego
w kwestii potwierdzenia wiarygodności drukowanych wiadomości. Z drugiej strony
doceniano to, że bezkompromisowość Hearsta doprowadziła do ujawnienia wielu
afer i mataczeń. Kombinacja powyższych kwestii uczyniła z niego człowieka
obrzydliwie bogatego, dla którego nie było kaprysu czy zachcianki, na które to
nie mógłby sobie pozwolić.
Z jego Hearst
Castle położonego na wzgórzu niedaleko San
Simeon rozciąga się widok na Ocean Spokojny, a ogrom tejże posiadłości
niech uświadomi kilka cyfr:
·
56 sypialni
·
61 łazienek
·
19 salonów
·
łączna powierzchnia
budynków mieszkalnych - 90 000 stóp kwadratowych (8300 m²)
·
ogród o powierzchni
127 akrów
·
5 mil dzieli
rezydencję od Visitor Center
·
powierzchnia rancha
wynosi 250 000 akrów.
Rezydencja ma też korty
tenisowe, baseny, kino, lotnisko oraz największe prywatne zoo na świecie.
Gośćmi Hearsta było wiele znanych osób, jak chociażby Charlie Chaplin, Greta
Garbo, Winston Churchill czy Charles Lindbergh.
Ekstrawagancja i
przepych Hearst Castle przyciągają dziesiątki tysięcy ludzi dowodząc, że ów magnat
prasowy znał receptę na sukces. Przynajmniej sukces finansowy. Choć minęło
ponad 60 lat od jego pochówku, posiadłość wciąż utrwala legendę W. R. Hearsta.
Już w 1941 roku, 10 lat przed jego śmiercią, uczynił to Orson Welles kręcąc jeden z najważniejszych filmów w historii
kinematografii. "Obywatel Kane"
opowiada fikcyjną historię magnata prasowego wzorowaną na życiu Hearsta.
W filmie Kane przechodzi przemianę. Jego idealistyczna wizja prasy w służbie ludzkości zastąpiona zostaje wizją mediów będących narzędziem władzy. Hearst idealistą najprawdopodobniej nigdy nie był, ale kapitalistą z pewnością tak. Choć zabrzmi to zapewne banalnie, nie wszystko da się kupić. Żyjący w niewyobrażalnym luksusie Kane stawał się coraz bardziej i bardziej samotny. Historia opowiadana przez film i dopowiadana przez biografię Hearsta, pomimo upływu czasu, wydają się wciąż nader aktualne…
Opuściwszy posiadłość
Hearsta, Słonisia, Słonik i Umicha pomknęli na północ ku Big Sur drogą stanową nr 1 łączącą Los Angeles z San Francisco.
Wiedzie ona wybrzeżem i przypomina Great Ocean Road w Australii.
Big Sur |
Nazwa wywodzi
się z hiszpańskiego el pais grande del
sur (wielki kraj południa), a okolica jest bardzo rzadko zaludniona. Kiedyś
składały się na to warunki bytowe, a obecnie – rygorystyczne restrykcje władz
lokalnych chcących zachować dotychczasowy charakter okolicy (Hrabstwo Monterey
zakazuje budowania jakichkolwiek nowych budynków oraz umieszczania bilboardów
przy California State Route 1). Po I wojnie światowej zaczęto budowę Route 56 łączącą San Simeon i Carmel,
którą oddano do użytku w 1937 roku, a we wczesnych latach pięćdziesiątych
podpięto Big Sur do sieci przesyłowych stanu Kalifornia. Będąc praktycznie
niezamieszkałym terenem z dala od wielkich miast, pozbawiony luksusów
cywilizacyjnych Big Sur zaczął obrastać legendą. Dramatycznie malownicza linia
brzegowa przyciągała pisarzy, bitników, poszukiwaczy przygód i inne niespokojne
duchy.
Big Sur |
Wielki amerykański pisarz JohnSteinback pracował ramię w ramię z więźniami San Quentin przy budowie Route
56, a w swojej twórczości poświęcił wiele miejsca Big Sur. O el pais grande del sur pisali również Henry Miller czy Jack Kerouac, a śpiewali chociażby Red Hot Chili Peppers w "RoadTrippin’".
Plan podróży Jacka Kerouca |
Krajobraz rzeczywiście
zapiera dech w piersiach. Ocean po lewej stronie drogi, a góry z najwyższym Cone Peak (1571 m.n.p.m.) – po prawej
sprawiają, że w rankingach najpiękniejszych miejsc w Ameryce Big Sur jest w
czubie stawki.
Big Sur |
Żeby nie było tak och i ach, trzeba nadmienić, że droga
miejscami jest bardzo kręta, a duży ruch nie pozwala skupić się podziwianiu
widoków czy zaparkowaniu samochodu na poboczu. Minusem tego dnia była też aura.
Pogoda zmieniała się dosłownie co zakręt. Chmury, piękne słońce, chmury,
słońce, mgła, słońce, wiatr, i tak przez 91 mil dzielące San Simeon i Carmel.
Pokonanie tego stosunkowo niewielkiego dystansu zajęło ponad cztery godziny. Gdy
wjeżdżaliśmy do Monterey, zapadał
powoli zmrok, było dość chłodno, a my musieliśmy znaleźć
nocleg. Na nasze szczęście pierwszy motel miał wolne pokoje za stosunkowo
niewygórowaną cenę. Mówiąc żargonem baseballowym: szybka piłka.
Drugą szybką piłkę tego
wieczora zagrała Umicha, która w przeciągu kilku minut zdążyła wziąć prysznic,
przebrać się w, uwaga!, długie spodnie i sweter, wsiąść do samochodu marki
nissan, którym Słonisia pod wskazówkami Słonika popędziła do kina w oddalonym o
kilka minut jazdy centrum miasta. Tutaj ich drogi rozeszły się. Słonisia i
Słonik zjedli pyszne ryby w restauracji przy pobliskiej marinie, a Umicha
delektowała się najnowszym filmem Richarda Linklatera pt.: "Boyhood".
Blisko trzy godziny
później, kilkadziesiąt minut przed północą, ścieżki Słonisi, Słonika i Umichy
ponownie się spotkały. To był też moment, w którym Słonisia zaordynowała, że
najwyższy czas na spotkanie pierwszego stopnia z kulturą amerykańską. Umicha
miała coś zjeść, bo cały dzień nie jadła. Pomimo jej oporów, została brutalną
perswazją zmuszona do wejścia do Danny’s, będącej jedną z wielu amerykańskich
sieci fastfoodowych, i następnie - do zakupu jedzenia. Menu zachęcało do
obfitych posiłków. Ceny wahały się od dwóch do ośmiu baksów więc np. tylko 4 dolary
kosztowały nielimitowane ilości naleśników. Pani menedżer obsługująca kasę była
bardzo miła i poprosiła, aby poczekać kilka minut na meal składający się z dwóch
wrapów z kurczakiem, frytek i napoju, których cena też opiewała na kwotę $4. Te
kilka minut oczekiwania sprawiło, że wybiła północ. Wewnątrz wciąż pożywiało
się kilkanaście osób i co rusz wchodziły małe grupki, aby zamówić jedzenie na
wynos. Wystrój wnętrza był o niebo lepszy niż w depresyjnym Wendy’s w Grand
Canyon i przypominał klasyk utrwalony w wyobrażeniach Umichy utrwalonych przez
filmy Quentina Tarantina takie jak "Wściekłe psy" czy "Pulp Fiction". Bieg
zdarzeń dnia nr 23 zakreślił pełne koło, a życie napisało kolejny scenariusz.
Czy na pierwszą stronę tabloidu? Raczej nie.
Choć może coś się
znajdzie:
20:08 Trzęsienie ziemi:
Umicha i Słonik wbiegają do kina, film ma się zaraz zacząć, a faktem
powszechnie wiadomym jest jak bardzo nie lubi ona oglądać filmy nie od
początku.
20:10 Napięcie wzrasta:
Umicha i Słonik nie mogą znaleźć kasy, by kupić bilet!
20:11 Napięcie wzrasta
coraz bardziej: Przez głowę Umichy przebiega myśl, że popcorn i coca-colę
sprzedaje kilka osób zza dwudziestometrowej lady, a kasy biletowej nie
uświadczysz, woof woof, hau hau!!
20:12 Napięcie sięga
zenitu: Umicha i Słonik stoją przy wejściu do sali kinowej, film ma się zaraz
zacząć, a biletu niet. Umicha bardzo nie lubi oglądać filmów nie od początku!!!
20:13 Punkt
kulminacyjny: Słonik mówi do Umichy: ‘Wchodź bez biletu’. Umicha wchodzi. Leci
zapowiedź filmowa, a projekcja "Boyhood" jeszcze się nie rozpoczęła!!!!
20:15 Film rozpoczyna
się. Premiera w Polsce za trzy tygodnie.
Suspens trwa w
najlepsze następne kilkanaście minut, a każde otwarcie drzwi i odsłonięcie
kotary w tylnim rogu niewielkiej sali kinowej niesie groźbę, że to policja
wchodzi wyprowadzić Umichę z audytorium i aresztować.
23:03 Happy end: Umicha
wychodzi z kina przez nikogo niekłopotana i bardzo, ale to bardzo ukontentowana
filmem.
Morał opowieści: w
kinach w USA nie trzeba kupować biletów, a co najwyżej popcorn czy coca-colę,
ale i to niekoniecznie. Marzenie każdego prawdziwego kinomana zdaje się tu być
na wyciągnięcie ręki. Czy może parafrazując nieznacznie: American dream jest
faktem…
Dzień 24
Przedpołudnie było
senne. Winą za to obarczyć można pochmurne kalifornijskie niebo, które zdawało
się karać Umichę za złoczyn poprzedniej nocy. Cóż, Umicha rozumiejąc, że
po-winna czuć w piersi ból spowodowany wyrzutami sumienia, starała się być
maksymalnie koncyliacyjna. Nie było to jednak ani łatwe, ani natychmiastowe.
Starała sobie jednakże ten ból wyobrazić.
A że każdy cud kryje
tajemnicę i każda zagadka prosi się o odpowiedź, węzeł
gordyjski powyższego akapitu wypadałoby rozsupłać.
Pacific Grove |
Nie zjedliśmy śniadania
w Danny’s, choć to taka ładna nazwa od takiego ładnego imienia. Miast tego
pojechaliśmy do Pacific Grove w poszukiwaniu zacisznej kafejki, która
zgodziłaby się nas przygarnąć i nakarmić nie pobierając za to jakiejkolwiek
opłaty, a najlepiej jeszcze, by dała napiwek, dowodząc ponownie cudu istnienia
Św. American Dream. Cóż, miał on pewnie inne ważniejsze sprawy.
Dziękować mu można
jednakże za poprowadzenie nas ku tarasowi
jednego z wielu domów w stylu wiktoriańskim, byśmy brunch
(BReakfast+lUNCH=śniadaniolancz) zjedli w przytulnej kafejce nieopodal
oceanu. Wszystko było jak u Oma (niem. babcia)
w domu: meble, wystrój, zastawa, jedzonko, sposób nakładania porcji,
szczególnie gdy to właśnie Umicha je nakładała.
- Zachowujesz się jak
świnia – rzekła Słonisia.
- Bo ona jest Świnią –
odparł Słonik.
- Ale czy musi
zachowywać się jak świnia?
- Tak, bo jest Świnią.
Można było odczuć w
głosie Słonika pewien żal, że musiał się jakoś należycie zachowywać, bo jego
elephantfriend siedziała obok. Chciałby być trochę bardziej kimś na kształt
SłonikoŚwini, ale nie mógł. Cóż, nie wszystko można mieć…
Kilka tysięcy
sekund później w oddalonym o kilkaset
jardów sklepie Słonik postanowił, że chce mieć. Słonisia tłumaczyła, że nie mósi mleć, ale on upierał się, że musi. Chodziło o zestaw talerzy krwisto
czerwonymi kwiatami pokrytymi. Cóż, Umicha doszła do wniosku, że pójdzie sobie
do wypatrzonej chwilę wcześniej księgarni (zapaleni wielbiciele bloga ze wcześniejszych
relacji wiedzą zapewne, że znalezienie bookshopu w USA nie jest łatwe).
Koniec rozkoszy Umichy
z racji obcowania w książkami zbiegł się w widokiem wyrazu twarzy Słonika, na
której wypisany był po międzywojennemu TRYUMF. Zastawa ta przeleciała przez
Stany, przez Atlantyk i aktualnie mieszka w szafce domu Słonisi i Słonika w Surrey, London.
Przyznać Umicha musi, że zastawa jest ładna.
Zoolog Słonik i botanik Umicha w poszukiwaniu skarbów |
Owoż mieć przynosi na myśl zapytanie Ericha
Fromma: Mieć czy być? Wrażenie
całościowe Umichy dnia tego, w szczególności po przejechaniu 17-Mile Drive
było, że mieć. Uiszczenie 10 dolarów
UPRAWNIA do przejechania tej niedługiej trasy pomiędzy polami golfowymi i
rezydencjami wartymi miliony dolarów.
17-Mile Drive |
Słynny samotny cyprus przy 17-Mile Drive |
Inną pokrewną myślą było, że te małe
miasteczka w Kalifornii i ich mieszkańcy zdają się po częstokroć być wyznawcami religii mieć, które to ma niepośledni wpływ na być.
Nasza wizyta w
Carmel-by-the-Sea (którego burmistrzem swego czasu był Clint Eastwood),
winiarniach i Monterey (gdzie podczas Lata Miłości odbył się legendarny festiwal w trakcie którego wystąpili Janis Joplin, Otis Redding, The Who, Jefferson Airplane
czy Ravi Shankar, a Jimi Hendrix spalił gitarę) stanowiły jedynie historyczną reminiscencję
przytoczonych zdarzeń i pozwoliły obejrzeć miejsca stanowiące ich tło. Następnego dnia mieliśmy dotrzeć do światowej stolicy Lata Miłości
’67, czyli San Francisco…
No comments:
Post a Comment