Dzień 19
Dolina Śmierci
jest najsuchszym miejscem w Ameryce. Dzieje się tak, gdyż otaczające je góry
nie pozwalają dotrzeć nad nią chmurom deszczowym. Dziwnym więc doświadczeniem po
kilkunastu dniach upałów był padający deszcz i raptem ciepły niedzielny
poranek. Byliśmy po drugiej stronie gór Paramint o kilkadziesiąt minut jazdy od
Death Valley, a wrażenie gorąca tam doświadczonego jak i parnej nocy żywo
kontrastowały z panującymi aktualnie warunkami pogodowymi.
Posiliwszy się obficie, wyruszyliśmy z Paramint Springs. Na dystansie pierwszych 12 mil z wysokości 567
metrów n.p.m. przemieściliśmy się na wysokość 1600 m.n.p.m. Mżyło, a my
jechaliśmy pustkowiami Sierra Nevady mijając od czasu do czasu małe miasteczka
będące miasteczkami tylko z nazwy. Zawierały one co prawda w swojej nazwie town (miasteczko), ale owe miasteczka
były najczęściej skupiskami kilkunastu czy kilkudziesięciu budynków i jeśli by te
miejscowości nazwać, wieś jest tu
zdecydowanie bardziej adekwatnym słowem.
Jechaliśmy, a widok
rozpościerający się dookoła był dość hipnotyczny. Wielokilometrowe odcinki
prostej drogi, kamieniste równiny porośnięte niewysoką roślinnością, zbocza
górskie, szarość chmur deszczowych, szereg słupów energetycznych powiązanych ze
sobą kablami, niczym niewolnicy skuci łańcuchami czy karawana wielbłądów, łączył
horyzont za z horyzontem przed nami.
Dwa dni temu
Mama Scorupa podczas obiadu w japońskiej restauracji była zdziwiona faktem, że
można chcieć z własnej woli jechać do Death Valley i w ogóle w jakiekolwiek
odludzie. Warto, aby docenić komfort życia codziennego osiągniętemu dzięki
postępowi cywilizacyjnemu. Warto, aby od owej cywilizacji uciec w miejsca gdzie
nie ma zasięgu, internetu, prądu. Po to, żeby pokontemplować krajobraz,
zwolnić, nabrać dystansu.
Jechaliśmy więc
Highway 190, potem Highway 168, w radio grało country, a my zbliżaliśmy się do Ancient
Bristlecone Pine Forest. W Big Pine skręciliśmy w prawo, a droga zaczęła się piąć
stromo w górę. Gdy zaparkowaliśmy samochód przed Visitor Center byliśmy na
wysokości 3091 m.n.p.m., padał rzęsisty deszcz, temperatura spadła do 43̊ F (7̊ C), podnóża gór opatulone były chmurami, a
siedzący na przednim fotelu pasażera Słonik ociekał potem po tej 24-milowej
przejażdżce. Po kilku minutach spędzonych na oglądaniu ekspozycji i zbieraniu
ulotek udaliśmy się pędem do samochodu i zjechaliśmy w dół do Big Pine. Po co
więc trzeba było nam tam wjeżdżać, tracić czas i paliwo?
Ancient
Bristlecone Pine Forest (Starodawny Las Sosnowy Szyszki Ościstej) jest
miejscem, w którym rosną najstarsze rośliny świata sosny bristlecone. Ich wiek
szacuje się na 4000 lat i nie można powiedzieć o nich, że prezencją
przypominają sekwoje. Ich karłowatość, pokrzywione pnie i poskręcane gałęzie
ilustrują wieki walki o przetrwanie. Tym, co uderza od pierwszej chwili, to
intensywny zapach lasu iglastego, a woń malutkich szyszek, niczym perfumów, trwa
na skórze dłoni długie godziny.
Następny
przystanek miał miejsce w Bishop – niewielkim miasteczku oddalonym o
kilkadziesiąt mil od Big Pine. W ramach spotkań pierwszego stopnia z kulturą
amerykańską poszliśmy do piekarnio-kawiarni chlubiącej się ponad stuletnią
tradycją. Założona została ona przez holenderskich imigrantów i funkcjonuje z
powodzeniem będąc prowadzoną przez kolejne pokolenia. Oblężenie, którego
byliśmy świadkami w to deszczowe niedzielne popołudnie przypominało pierwszy
dzień wyprzedaży bożonarodzeniowych w Londynie. Ścisk, przepychanie się, ilości
pieczywa i ciast nabywanych przez klientów, ‘walka’ o parking i stoliki były dość niespodziewaną 'atrakcją'. Zwyczajowe excuse
me zostało zastąpione wolnoamerykanką. Co się tyczy piekarnio-kawiarni,
jest ona bardzo ładnie urządzonym miejscem, a obcowanie z półkami pełnymi
różnego typu wypiekami jest przyjemnym doświadczeniem. Zapach chleba, bułek i
ciast tworzył atmosferę bezpieczeństwa, a woreczki mąki wystawione na sprzedaż
niejako zachęcały do działań piekarskich po powrocie do domu.
Nie do domu
jednak jechaliśmy, ale do Mammoth Lakes, gdzie Słonik zrobił pyszną sałatkę na
kolację w kolejnym pięknym apartamencie znalezionym przez Słonisię…
Dzień 20
John Muir
twierdził, że ‘Going to the mountains is going home’ (‘Udać się w góry to tak,
jak jechać do domu’). Mammoth Lakes (Mamucie Jeziora) jest miasteczkiem
położonym na wysokości 2402 m.n.p.m. i przyciąga rzesze wielbicieli sportów
zimowych. Z kolei w miesiącach letnich wiele osób przyjeżdża tu trenować, gdyż,
jak to Słonik określił, wysokość nad poziomem morza i warunki sprzyjają
zbudowaniu formy. I tak też było. Wiele osób w różnym wieku biegało czy
jeździło rowerami, a rozrzedzone powietrze sprawiało, że zwykła aktywność
ruchowa zdawała się o wiele bardziej męcząca niż na terenach nizinnych (opinia
Umichy).
Lonely Planet
określa ML jako nudnawe miejsce pełne domków górskich, ale pozwolimy sobie nie
zgodzić się z tą opinią. Istotnie jest tam sporo domków do wynajęcia i
kampingów, ale całość jest ładnie wkomponowana w otaczające pasma górskie i
współgra z kolorystyką przyrody. Liczne lasy zachęcają do wędrówek, a szlaki
wiodą do jezior 'schowanych' na różnych wysokościach.
Zaczęliśmy od malowniczego
czterokilometrowego Horseshoe Walk, wiodącego wokół małego jeziora. Szlaki tam opatrzone są informacjami ostrzegającymi, że stężenie CO2 w powietrzu oraz
rozrzedzone powietrze mogą wywoływać uczucie osłabienia, a las miejscami
obumiera z powodu nadmiaru dwutlenku węgla wydobywajcego się spod
powierzchni ziemi, którego to ilość jest tak duża, że drzewa nie radzą sobie z jego
przetwarzaniem.
Drugim
szlakiem, któremu stawiliśmy czoła, był ów prowadzący do Crystal Lake.
Dzień był pochmurny, a ścieżka wiodła przez las w górę. Widoczność nie była
najlepsza, ale spacer skałami wokół jeziora był okey. Pojedyncze osoby mijane
na szlaku nie zakłócały ciszy i spokoju bycia na łonie natury.
Popołudnie
spędziliśmy w Mammoth Lakes, gdzie to światem ‘wstrząsnęła’ wiadomość następującej
treści: Słonik stał się dumnym właścicielem butów amerykańskiej marki hoka.
Grube podeszwy mają zapewniać lepszą amortyzację, a jak wiadomo jest to kwestią
niezwykłej wagi, gdyż Achilles miał kłopot z piętą, a Słonik z Achillesami.
Teraz problemów tej natury ma Słonik mieć mniej.
Wieczór
spędziliśmy w naszym lokum. Było chłodnawo i pochmurnie, więc Umicha rozpaliła
w kominku, Słonisia zajęła się logistyką pobytu na Zachodnim Wybrzeżu, a Słonik
przygotował sałatkę z krewetkami. Tę sałatkę wszyscy troje będą długo pamiętać
z pewnej przyczyny, o której ze względów natury dżentelmeńsko-estetycznej
rozpisywać się tutaj nie będziemy…
Dzień 21
Uwielbienie Johna
Muira do bycia na łonie natury jest w USA pamiętane pomimo faktu, że w tym roku
minie dokładnie 100 lat od momentu jego śmierci. Spuścizna literacka ilustruje
podziw tego botanika, geodety i inżyniera dla świata naturalnego. Muir uważany jest za
jednego z ojców chrzestnych ruchów proekologicznych, a jego pojmowanie
egzystencji ludzkiej w zgodzie i harmonii ze środowiskiem naturalnym brzmi
nader aktualnie w obliczu zniszczeń poczynionych przez przemysł oraz inną
działalność ludzką. Wiele miejsc w Stanach Zjednoczonych nazwane jest jego
imieniem, w tym John Muir Trail będący ponad dwustumilowym szlakiem w
Kalifornii przebiegającym przez parki narodowe Yosemite, Kings Canyon i
Sequoia.
To właśnie Yosemite
było następnym miejscem, do którego mapa i dżi-pi-es zawiodły Słonisię, Słonika
i Umichę. Ów park narodowy położony na zachodnich zboczach Sierra Nevada
przyciąga tłumy turystów z całego świata. Jadąc z Mammoth Lakes można było
zaobserwować wzmożony ruch na drodze, znalezienie skrawka pobocza by zatrzymać
się w celu zrobienia zdjęcia było zadaniem niełatwym, a zaparkowanie w Yosemite
Valley zajęło blisko pół godziny. Ustronność i spokój Mammoth Lakes zastąpione
zostały tysiącami ludzi przejeżdżającymi przez Yosemite bądź spędzającymi tam
wakacje. Ogrom przyrody sprawia jednak, że te potoki ludzkie zdają się być
rzędami mrówek. Gigantyczne granitowe urwiska, monumentalne głazy i dominujące
sekwoje tworzą malownicze kombinacje, a wyobraźnia podpowiada jedynie, co czuł
Muir i jemu współcześni obcując z dziewiczością przyrody 150 lat temu.
Yosemite
bez ludzi, a z całą rozmaitością fauny i flory musiało sprawiać wrażenie
nieograniczonej potęgi Boga. Ogromne drzewa i liliputy wyrastające na skałach są najłatwiej zauważalnym kontrastem, gdyż możliwym do zaobserwowania przez okrągły rok.
Z kolei najwyższy wodospad Ameryki Północnej Yosemite (739 metrów) w środku lata jest jedynie strużką wody spadającą w przepaść, ale gdy topnieją śniegi, zmienia się rwącą rzekę. Podobnie sytuacja ma się z Mirror Lake, które o tej porze roku jest raptem wielką kałużą, podczas gdy w okresie 'mokrzejszym' jest jeziorem, w którym niczym w zwierciadle przeglądają się otaczające je szczyty.
Po południu słońce pokonało chmury, a my zmierzaliśmy ku naszemu czarnemu batmobilowi nissan. Całe rodziny mijały nas na rowerach, wiele osób spacerowało bądź opalało się, cedry imponowały niesłychanie długimi igłami, a redwoody i sekwoje – wielkością.
Z kolei najwyższy wodospad Ameryki Północnej Yosemite (739 metrów) w środku lata jest jedynie strużką wody spadającą w przepaść, ale gdy topnieją śniegi, zmienia się rwącą rzekę. Podobnie sytuacja ma się z Mirror Lake, które o tej porze roku jest raptem wielką kałużą, podczas gdy w okresie 'mokrzejszym' jest jeziorem, w którym niczym w zwierciadle przeglądają się otaczające je szczyty.
Po południu słońce pokonało chmury, a my zmierzaliśmy ku naszemu czarnemu batmobilowi nissan. Całe rodziny mijały nas na rowerach, wiele osób spacerowało bądź opalało się, cedry imponowały niesłychanie długimi igłami, a redwoody i sekwoje – wielkością.
Była siódma
wieczorem, a termometr pokazywał 87 F. Droga z parku wiodła wzdłuż rzeki między dwoma gigantycznymi
stokami. Gęsty las i ogromne głazy pokryte porostami mieniły się żółcią,
czerwienią i brązem. Po lewej stronie zawieszony księżyc obserwował Yosemite.
Słońce zbliżało się do horyzontu – oślepiało. Jechaliśmy na zachód…
No comments:
Post a Comment