Dzień 6
Noc spędziliśmy
w Camp Verde, w przyjemnym hotelu z przylegającymi doń basenem i dżakuzi.
Temperatura w nocy spadła o kilkanaście stopni, a Słonik i Umicha siedzili w
bulgocącej wodzie, patrzyli na gwiazdy, słuchali szumu powiewającego nad ich
głowami gwiaździstego sztandaru i przejeżdzających by zniknąć w oddali ciężarówek,
próbowali zliczyć widoczne neony fastfoodowych restauracji, prowadząc jednocześnie
wysoce wysublimowaną intelektualnie rozmowę, której tematem było to, czy na
stacji cepeenowej za parkingiem można kupić bąbelki. Otóż można było, a
nazywały się one z hiszpańska Sierra Nevada. Cofnijmy się
jednak do dnia poprzedniego na granicę między Kalifornią i Arizoną.
Z pełnymi
kubkami kawy wsiedliśmy do samochodu w tak bezchmurne popołudnie, w jakie miejscowi
smażą jajka bezpośrednio na asfalcie czy też maskach samochodów. Po wizycie w McDonald's w Blythe już nic nie jest takie samo. Słonik upaćkał spodenki i ma plamę. Najpierw
była mokra po próbach zmycia, a teraz jest już tylko tłusta.
Słonisia nie
zdążyła się dobrze rozpędzić i ustawić tempometr na 80 mil na godzinę, a już
minęliśmy granicę i wjechaliśmy do Arizony zwanej Grand Canyon State – Stanem
Wielkiego Kanionu. Po lewej i prawej stronie z wyschniętej gleby wyrastały niewysokie krzaki i drzewka, a kaktusy były niczym na pocztówce z Meksyku.
Nie to jednak intryguje czytelników tego travel bloga. Intryguje o wiele bardziej prędkość, z którą Słonisia mknęła drogą międzystanową nr 10. Otóż nie jest to trudne do precyzyjnego zdefiniowania wiedząc, że 1 mila = 1,609 km.
Nie to jednak intryguje czytelników tego travel bloga. Intryguje o wiele bardziej prędkość, z którą Słonisia mknęła drogą międzystanową nr 10. Otóż nie jest to trudne do precyzyjnego zdefiniowania wiedząc, że 1 mila = 1,609 km.
Mkneliśmy, z radia płynęła meksykańska muzyka, rozmowa w samochodzie toczyła się wartko, a temperatura tymczasem spadła do 106 Fahrenheitów. Jechaliśmy równiną, po której obu stronach ciągnęły się pasma górskie. Symetria ukształtowania terenu i centralnego względem równiny położenia drogi międzystanowej sprawiały, że batmobil łakomie połykał kilometry niczym nietoperz insekty.
Poranek w Camp
Verde przywitał nas 104 Fahrenheitami. Z racji tego, że Słonik znalazł biegówki w San Diego, mógł pójść pobiegać. Przemierzenie 10 kilometrów zajęło mu 42 i pół minuty, co fizyk skwitowałby
stwierdzeniem, że osiągnął średnią prędkość minimalnie przekraczającą 14
km/godz. Następną czynnością były dżerksy między basenem a bulgoczącą wodą pod niebieskim
bezchmurnym niebem w rytm przejeżdżających ciężarówek w cieniu powiewającej
flagi.
Zdarzenia
przedpołudnia podam teraz w telegraficznym skrócie:
gofry i kawa. stop. wymeldowaliśmy się z hotelu. stop. informacja turystyczna w camp verde. stop. miła starsza pani o korzeniach jugosłowiańskich. stop. wystawa dotycząca historii camp verde. stop
Z Camp Verde
pojechaliśmy do oddalonego o kilkanaście minut
jazdy Montezuma Castle (Zamku Montezumy). Jest on pueblem w zagłębieniu skalnym, do
którego wspinano się po drabinach. Choć nazwa 'zamku' pochodzi od króla
Azteków, nie miał on nic do czynienia z tym obszarem. W XIX wieku legendy o
Inkach, Aztekach i innych plemionach były bardzo popularne, a biali bardzo często
generalizowali i sprowadzali wszystko do tegoż to wspólnego mianownika. Z kolei
powód porzucenia pueblo przez Indian 600 lat temu leży w sferze domysłów.
Konflikt? Przekonania religijne? Niedobór żywności? Brak wody?
Z Montezuma
Castle wróciliśmy do Camp Verde, a zatankowawszy, ruszyliśmy do położonego w
górach malowniczego miasteczka Jerome, będącego dziś domem wielu artystów, a
kiedyś siedzibą kopalni miedzi. Usytuowanie Jerome na stromym stoku sprawia
wrażenie, jakby miało ono ‘zjechać’ w przepaść, co zresztą zdarzyło się w
przeszłości.
Po krótkim spacerze i wizycie w sklepikach i minigaleriach, pojechaliśmy do Sedony, pięknego miasteczka położonego pomiędzy monumentalnymi czerwonymi skałami zwanymi Red Rocks. Nim jednak skoczyliśmy na rogala i krosanta, wypiliśmy smaczną kawę w Java Love Cafe, bardzo sympatycznej i gustownie urządzonej kafejce, którą Słonik odkrył nim jeszcze Lonely Planet zareklamowało ją milionom turystów na całym świecie. Konkluzja: Lonely Planet powinno poważnie zastanowić się nad zatrudnieniem Słonika.:)
Po krótkim spacerze i wizycie w sklepikach i minigaleriach, pojechaliśmy do Sedony, pięknego miasteczka położonego pomiędzy monumentalnymi czerwonymi skałami zwanymi Red Rocks. Nim jednak skoczyliśmy na rogala i krosanta, wypiliśmy smaczną kawę w Java Love Cafe, bardzo sympatycznej i gustownie urządzonej kafejce, którą Słonik odkrył nim jeszcze Lonely Planet zareklamowało ją milionom turystów na całym świecie. Konkluzja: Lonely Planet powinno poważnie zastanowić się nad zatrudnieniem Słonika.:)
Jak już w
poprzednim akapicie się rzekło, po kawie musi być rogal. Sedona jest miasteczkiem
pięknie wkomponowanym w otoczenie. Domy stanowią część, a nie wyróżnik krajobrazu.
Pomalowane są w kolory współgrające z czerwienią skał i gleby oraz brązem,
zielenią i szarością roślinności.
A propos roślinności, rogal zaowocował
zakupem mokasynów damskich w sklepie kowbojskim. Mokasynów damskich w sklepie
kowbojskim!!! Gdy trafiły one
do bagażnika, Słonik uruchomił silnik i ruszyliśmy w drogę, która wiodła jedną
z najbardziej malowniczych tras w USA ku Flagstaff, miejscowości położonej przy
legendarnej Route 66 (wciąż niewyjaśniony jest brak trzeciej szóstki). Trasa istotnie
była malownicza.
W ramach obcowania z kulturą masową Stanów Zjednoczonych zrobiliśmy sobie zdjęcie przed reprezentantem największej sieci supermarketów w USA, a następnie do tego imperium półek sklepowych, zeby zrobić zakupy.
Walmart oskarżany jest o zabijanie konkurencji zaniżaniem cen sprzedaży poniżej kosztów produkcji, zatrudnianie nieletnich, dyskryminację rasową, jak również wypłacanie pensji balansująch na granicy najniższej krajowej, co krytycy zestwiają z idącymi w miliardy dolarów obrotami oraz zyskiem rodziny Waltonów, będącej właścicielami sieci. Porównując Walmart we Flagstaff z supermarketem Ralph’s w pobliżu naszego hotelu w San Diego, ten pierwszy oferował znacznie szerszy asortyment towarów. W San Diego u wejścia przywitała nas dobrze zaopatrzona sekcja z żywnością ekologiczną, we Flagstaff – pełne półki taniego białego pieczywa tostowego i nafaszerowanych chemią buł do hamburgerów.
Dzień skończył
się tak jak zaczął, ale inaczej. Umicha poszła pobiegać w poszukiwaniu Route 66
i dnia następnego dowiedziała się, że po niej biegała przeżywszy noc całą w przekonaniu,
że truchtała po Highway 89. Tak jak Słonik rano rozwinął średnią prędkość
przekraczającą 14 km/godz, tak Umicha zaczęła trucht o godzinie 20.00, by wrócić
o 21.21 i zastać Słonika w bulgocącej wodzie niedaleko okien naszego apartamentu.
I tak jak poprzedniej nocy, weszła do tej bulgocącej wody. Tematy rozmowy różniły się od tych z popredniej nocy, gwiazdy nie świeciły światłem odbitym aż tak wyraziście, a gwiaździsty
sztandar powiewał ale nie bezpośrednio nad ich głowami. Funkcję feerii fajerwerków przejęły zawijańce ala mexicano przygotowane przez Słonie Sp. ZOO...
No comments:
Post a Comment