Friday, 25 July 2014

Grand Canyon - 2014/07

Dzień 7

Według zapowiedzi Slonisi, trzęsienia ziemi miało nie być, a napięcie nie rosnąć. Życie pisze jednak różne scenariusze.
Na śniadanie była sterta gofrów z truskawkami, a tuż po, pojechaliśmy do Grand Canyon National Park. Nadmienić należy, że wyjechaliśmy z Flagstaff Route 66, którą to Umicha od kilkunastu godzin fragmentarycznie znała. 

Pokonanie prawie 80 mil przebiegło sprawnie. Słonik wyprzedzał na ciągłej, szedł na czołówkę i jechał o 20 mil na godzinę za szybko, licząc na spotkanie pierwszego stopnia z przystojnym funkcjonariuszem w wywoskowanym radiowozie. Tak naprawdę, trasa była malownicza, miejscami wiodła na wysokościach nad poziomem morza równym Rysom i minęła szybko. Amerykański rock płynął głośników, Slonisia i Słonik prowadzili intelektualne dysputy, a Umicha na tylnym siedzeniu smażyła bloga.

Nim wjechaliśmy na teren parku, stanęliśmy na lądowisku dla helikopterów w Tusayan, co zaowocowało tym, że Umicha o godzinie 16.30 miała znaleźć się na pokładzie jednego z wiertolotów firmy Maverick, oferującej przeloty nad kanionem.

Zaparkowawszy w Grand Canyon National Park, nasmarowani olejkami przeciwsłonecznymi ruszyliśmy na podbój Wielkiego Kanionu. Zgodnie z sugestią tablic informacyjnych, zaczęliśmy od Mather Point, aby podążyć Południową Krawędzią (South Rim) kanionu ku Grand Canyon Village. Można użyć wielu przymiotników, ale WIELKI oddaje wrażenie, jakie wywiera ów masyw skalny.


Grand Canyon Colorado znajduje się w obszarze Grand Canyon National Park utworzonego ustawą Kongresu w 1919 roku. Wielki Kanion ma prawie 450 km długości, osiąga głębokość do 1600 m, a jego szerokość waha się od 800 m do 29 km. W opinii geologów może być on efektem niszczącej siły rzeki Kolorado drążącej skałę od milionów lat. Z poziomu South Rim, wygląda ona niczym wijąca się jasnobrązowa wstążka, ale w istocie ma ponad 100 metrów szerokości i nie płynie tak leniwie, jak wydaje się to z oddali.
Z racji wybrania nieznacznie dłuższej trasy, do samochodu wsiedliśmy o 15.57, co nie dawało nam żadnych szans, ażeby stawić się na lądowisku dla helikopterów o 16.00. Dzięki kaskaderskim wyczynom za kółkiem nie kogo innego jak Słonisi, spóźniliśmy się na tyle umiejętnie, że uzbrojona w aparat fotograficzny Umicha wraz z pilotem i pięcioma innymi osobami wsiadła na pokład, a wrażenia po 50-minutowym locie celnie określa przymiotnik GRAND. 
Po kilku minutach lotu nad lasem, w słuchawkach miast głosu pilota pojawiła się muzyka, której punkt kulminacyjny zbiegł się z przekroczeniem Południowej Krawędzi i zawiśnięciem nad ogromem kanionu. Było to jednak pozorne, gdyż lecieliśmy z prędkością 120 węzłów, czyli prawie 200 km/godz. Rzeka Kolorado pozornie tylko leniła się, a my znajdowaliśmy się u szczytu ścian skalnych o wysokości czterech Empire State Building. Grand and spectacular!!! Twarze współpasażerów potwierdzały odczucia Umichy, a ciekawy komentarz pilota i jego pasja latania jedynie je wzmagały.

Po wylądowaniu helikoptera, na złamanie karku popędziliśmy do oddalonego o kilka minut National Geographic Visitor Center, aby obejrzeć w IMAX-ie film ilustrujący eksplorację Wielkiego Kanionu. Ważną zmianą wpływającą na nasze widzenie świata był ranczerski kapelusz na głowie Słonika, pod którego rondem (‘rim’ po angielsku) czaiły się schowane za okularami przeciwsłonecznymi oczy, co nadawało jego twarzy tajemniczego wyrazu. Wszystko mogło tam się kryć, gdyż, jak wiadomo, życie pisze najdziwniejsze scenariusze...

Dzień 8

Pomimo, że poprzedniego wieczora nie wszedł Słonik do bulgocącej wody dżakuzi odziany w kapelusz i okulary przeciwsłoneczne, to już od samego poranka zdobiły one jego oblicze, potęgując wrażenie, że zdarzyć może się właściwie wszystko. A w planach było trzęsienie ziemi pt.: ‘Eksploracja Wielkiego Kanionu jak na filmie w IMAX-ie’.

Nasmarowani grubą warstwą kremów przeciwsłonecznych o wysokim filtrze, odziani w kapelusze, uzbrojeni w aparaty, zaopatrzeni w wodę i M&M’sy, podzieliliśmy się na dwa zespoły. Zespół pierwszy w składzie Słonisia miał zbadać South Rim od Grand Canyon Village aż do Hermit Basin, czyli w wolnym tłumaczeniu Ostoi Pustelnika, a zespół drugi w składzie Słonik i Umicha mieli wgryźć się w kanion, schodząc do Plateau Point.

Pokonanie stosunkowo płaskich 15 km Hermit Trail (Pustelniczego Szlaku) poszło zespołowi pierwszemu jak z płatka.  

- Na końcu szlaku znajduje się oryginalnie kamienny zajazd z ogromnym kominem, w którym znajduje się obecnie sklep z pamiątkami i kawiarnia – skomentowała Słonisia wrażenia dnia poprzedniego sunąc Interstate 89 przez tereny należące do plemienia Navajo.

Zespół drugi miał nieco trudniejsze zadanie. Kierownik zespołu w osobie Słonika za cel wyznaczył znajdujący się na końcu Bright Angel Trail (Szlaku Jasnego/Inteligentnego Anioła) Plateau Point – punkt widokowy na rzekę Kolorado na widniejącym w dole płaskowyżu.

Trudność zadania wyznaczały dwa czynniki: po pierwsze, że było odwrotnie, czyli najpierw zejście, a potem wejście; po drugie - wysoka temperatura. Punkt wyjścia Trailhead znajduje się na wysokości 6840 stóp, czyli 2025 m.n.p.m., a cel naszej wyprawy Plateau Point na wysokości 3740 stóp (1024 m.n.p.m.).


























Zejście było bardzo malownicze, a prowadziło w dół kanionu dość szeroką ścieżką.



Na początku Słonik i Umicha minęli wiele osób podążających obu kierunkach. Ci idący w dół byli mniej zmęczeni od tych wracających, a usłyszeć można było wiele języków: angielski oczywiście, francuski, niemiecki, holenderski, rosyjski, języki skandynawskie. Ilość mijanych osób malała drastycznie wprost proporcjonalnie do odległości dzielącej zespół drugi od Plateau Point.
W Indian Garden, oazie u stóp ścian skalnych ze szczytu których prowadził szlak, temperatura w cieniu sięgała 108 stopni Fahrenheita, a w słońcu - 120 ̊ F (50 ̊ C).
Półtora mili dzielące od Plateau Point trzeba było pokonać płaskowyżem w odkrytym terenie, ale krajobraz rozpościerający się z punktu widokowego był tego warty. Leniwy nurt Kolorado miejscami stawał się bardzo wartki, a na wstążce rzeki pojawiały się głębokie zmarszczki. Po zrobieniu kilku sweet foci, pozostało jeszcze wrócić. Znudzony marszem Słonik truchtał, by od czasu do czasu przystanąć w celu uwiecznienia krajobrazu.

Według informacji udzielanych przez Grand Canyon National Park na pokonanie Bright Angel Trail potrzeba od 8 do 12 godzin. Zespołowi drugiemu potrzebne było nieco ponad 5 godzin, a czas netto Słonika, czyli przebierania raciczkami wyniósł 3 godziny i 47 minut.

Kończąc wizytę w parku narodowym w ramach spotkań pierwszego stopnia z kulturą amerykańską oba zespoły udały się do jednej z fastfoodziarni o nazwie Wendy’s. Miejsce było przygnębiające, a kolejka ludzi czekających na swoje zestawy liczyła kilkanaście osób, co wydłużyło czas czekania do ponad 20 minut. Słonik swój zestaw ocenił na 4 w skali do 5. Umicha wzięła po gryzie z każdego zestawu i stwierdziła, że nie ma zamiaru się podtruwać. Słonik przeprowadził w międzyczasie konwersację z prawdziwym Amerykaninem. Zagadnięty o miejsce pochodzenia, dzielnie odpowiedział:
- Poland.
- Nigdy nie byłem w Europie. Chyba czułbym się tam jak ryba na pustyni. Zresztą mamy u siebie w USA tyle wspaniałych miejsc. A macie w Polsce Wendy’s?
- Nie. Mamy tylko McDonaldy.
- A to szkoda...

Really?

No comments: