Sunday, 20 July 2014

Los Angeles - 2014/07

Dzień 1

Może zabrzmi to dziwnie, ale jedenastogodzinny lot z londyńskiego Heathrow do Los Angeles minął szybko. Trochę pochrapując, od kawy do kawy, posiłku do posiłku, uzbrojeni w słuchawki oglądaliśmy filmy na miniekranach zamontowanych na oparciach foteli przed nami. ‘The Wolf of Wall Street’ Scorsese, ‘To Catch a Thief’ Hitchcocka i kilka innych, a już kapitan ogłosił, że samolot przygotowywany jest do lądowania.
Czy nasz plan się uda? Zobaczymy. Do przejechania ponad 2000 mil (3300 km)
23 stopnie na termometrze i prawie bechmurne niebo przywitało nas przy wyjściu z terminalu. Wynająwszy samochód, odpaliliśmy dżi-pi-esa i ruszyliśmy do naszego hotelu przy Lincoln Blvd w Santa Monica. Po przybyciu i rozgoszczeniu się w apartamencie, udaliśmy się na plażę, która oddalona była raptem o kilka ‘bloków’. Angielskie ‘block’ oznacza przecznicę, a typowa siatka ulic miast amerykańskich przypomina układ linii prostych przecinających się pod kątem prostym.

Szeroką plażę w Santa Monica mości drobniutki piasek, a od drogi odcina ścieżka rowerowo-skateboardingowa, po której śmigają dziesiątki rowerzystów, deskorolkarzy i biegaczy. Choć Miasto Aniołów znajduje się na 32. równoleżniku, woda w Pacyfiku była zdumiewająco chłodna, niczym na brzeźnieńskiej plaży w Gdańsku. Tak jak na 54. równoleżniku, tak i w Santa Monica jest molo, które zdobi ikoniczne Ferris Wheel, a przylega doń ciąg boisk do piłki plażowej.


Była godzina 18.00 i tak jak słońce zbliżało się ku wzgórzystemu horyzontowi, tak zbliżał się czas kolacji. Wyborem oczywistym w danym miejscu i czasie była restauracja Bubba Gump usytuowana u wejścia na molo. Bubba Gump jest sieciówką, której wystrój i menu są inspirowane ulubionym filmem Słonika. Ściany zdobią sentencje Forresta, w karcie dań ciężko znaleźć potrawę bez krewetek, a żeby przywołać kelnera, należy znajdującą się na stole tabliczkę w kształcie rejestracji samochodowej z napisem RUN, FORREST, RUN zastąpić STOP, FORREST, STOP.


Na stolik w musieliśmy poczekać kilka minut, ale cierpliwość nasza została nagrodzona widokiem na plażę i słońce chylące się ku wzgórzom okalającym Los Angeles. Jedzonko było okey, a trofeum za wypicie dużego Samuel Addams lager był pamiątkowy pokal. Przez ‘pomyłkę’ poszliśmy poń dwukrotnie. No coż, shit happens.:) Samego zachodu słońca nie widzieliśmy – tak szybko zaszło.

W drodze powrotnej z plaży postanowilśmy pojechać na Bulwar Zachodzącego Słońca (Sunset Blvd) i do Hollywood, ale zgodnie Słonik za kółkiem, a Umicha na tylnim siedzeniu samochodu przybili gwoździa. Umicha – skuteczniej. Widząc tę dekadencję, Słonisia zarządziła odwrót do hotelu. Wieczór w hotelu był porywający – z miejsca poszliśmy spać, chociaż nie było jeszcze 22.00. Tak skończył się zdecydowanie najdłuższy dzień całego naszego pobytu w USA. Trwał on ponad 32 godziny...


Dzień 2

Zaczęliśmy od complimentary coffee (darmowej kawy) z recepcji i próby odzyskania naszych paszportów i laptopa z pokojowego sejfu, który od poprzedniego dnia uznawał jedynie sobie i właścicielowi hotelu znane hasło. Brunch (śniadanio-lunch) zjedliśmy w knajpce z ekologiczną żywnością niedaleko Rodeo Drive, a następnie poszliśmy na małego rogala ulicami będącymi mekką dla fanów drogich butików i samochodów za 2 miliony baksów (od amerykańskiego ‘bucks’). 


Bugatti Veyron zaparkowany przed prawdopodobnie najdroższym butikiem na świecie Bijon, którego klientami są jedynie osoby wcześniej umówione


Naturalną kolejną rzeczy był wypad do pięciogwiazdkowego Beverly Hills Hotel na drinka. Biedny Słonik musiał zadowolić się kawą, gdyż to akuratnie on trzymał wtedy kluczyki od samochodu, a nie chciało mu się tego dnia wywoływać żadnych skandali.:)


Wczesnym popołudniem przemieściliśmy się do studiów Warner Bros., którym kinematografia światowa zawdzięcza takie produkcje jak ‘Casablanca’, ‘Lśnienie’ Stanleya Kubricka, ‘Matrix’, serie przygód Harry’ego Pottera i Batmana, ‘Władcę Pierścieni’ czy filmy Clinta Eastwooda. 


Aktualnie Warner Bros. skupia się na produkcjach telewizyjnych takich jak ‘Game of Thrones’ czy ‘Friends’.

Na planie 'Friends'
Sam tour był lekko rozczarowujący, a obwożący nas mini-busikiem Michael skupiał się głównie na opisach typu: ‘W tym odcinku tego a tego serialu, ten a ten bohater siedział tutaj, wyszedł tamtymi drzwiami, ale za drzwiami tak naprawdę to nie było pokoju, bo to serial kręcili, a nie naprawdę było...’ Really?


Na plus naszej wizyty w studiach Warner Bros. była namiastka tego uczucia, że pośród tych wzgórz właśnie z niczego wyrosło Hollywood, zmieniając swoimi produkcjami oblicze i postrzeganie świata bezpowrotnie. Wspomnieć należy, że Warner Bros. nie jest jedynym wielkim studiem mieszczącym się w Mieście Aniołów. Za wzgórzem rozciagają się jeszcze większe studia Universalu, a są jeszcze Paramount, NBC...


Ze wzgórz Hollywood zjechaliśmy na Hollywood Boulevard mijając po drodze miejsce wielu legendarnych koncertów Hollywood Bowl i spędziliśmy popołudnie spacerując Aleją Gwiazd (The Walk of Fame), ocierając się o sobowtórów Michaela Jacksona, Jamesa Browna czy Prince’a.


Ostatecznie dotarliśmy do The Dolby Theatre, w którym odbywa się doroczna gala rozdania oskarów. Usytuowany jest on vis-a-vis Hollywood Roosevelt Hotel figurującego w annałach jako miejsce, w którym w 1927 roku 'Skrzydła' z udziałem m.in. Gary'ego Coopera jako pierwszy w historii otrzymał statuetkę w kategorii Najlepszy Film Roku.



Słońce już zaszło, gdy jechaliśmy Sunset Blvd w kierunku naszego hotelu mijając po drodze House of Blues czy klub Johnny'ego Deppa Viper Room...


Dzień 3

Gdy słońce wstało, jak zwykle niezwykle sprawnie i bez ociągania spakowaliśmy manatki, wymeldowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy do Venice na śniadanie. Możliwe, że miejsce nazywa się Wenecja, gdyż niedaleko plaży znajduje się kilka kanałów z poprzerzucanymi nad nimi niewielkimi mostkami.


Plaża w Venice była w latach 60-tych XX wieku magnesem przyciągającym hippisów, muzyków i wszelakiej maści kontestatorów establishmentu. Gdy jedliśmy śniadanie w kawiarni przy plaży, mijali nas ludzie praktycznie każdej rasy i narodowości, w kolorowych, często postrzępionych spodniach i luźnych koszulach o równie sfatygowanym wyglądzie, hołdujący ideałom bitników czy ‘flower power’ sprzed ponad półwiecza, czy też biegacze oplątani kablami endomondo i słuchawkami w uszach, słuchający być może The Doors, których legenda związana jest właśnie z Venice. To właśnie tutaj w 1965 roku Jim Morrison i Ray Manzarek siedząc na plaży postanowili założyć zespół, którego nazwę ten pierwszy zaczerpnął z dzieł Williama Blake’a i Aldousa Huxleya.



Kilkukilometrowa promenada ciągnąca się wzdłuż plaży pełna jest straganów, sklepików, kafejek. Mury budynków ozdobione są muralami, szyby pokryte różnymi napisami i cytatami. W powietrzu unosi się zapach marihuany, z głośników dobiega muzyka i, pomimo wczesnej pory, rozbrzmiewa muzyka grana na żywo. Hymnem poranka był niewątpliwie ‘The One I Love’ R.E.M., który usłyszeliśmy trzykrotnie, w tym w wykonaniu na żywo przez pana w średnim wieku o aparycji Neila Younga i w jegoż że i stylu. Bardzo amerykańskie.


Całe popołudnie spędziliśmy sunąc naszym automobilem ku granicy meksykańskiej. Celem uświęcającym środki (czytaj: stanie w korkach) było dotarcie do drugiego pod względem wielkości miasta Kalifornii – San Diego.


Podróż uświetnił postój na kawę w nadmorskiej Oceanside, znanej z organizowanych tam ironmanów. Byliśmy już niemalże umówieni, że Słonisia przepłynie 3,8 km, Umicha przepedałuje 180 km, a Słonik przetrupcze maraton, ale tak się złożyło, że zapomnieliśmy pianki, roweru i butów do biegania.


Około 18.00 dotarliśmy do San Diego. To ponad milionowe miasto położone jest niedaleko granicy, a klimat panujący tam można porównać do śródziemnomorskiego. Hotel nasz usytuowany był przy samej marinie, która dowodzić może zamożności miejscowych bądź też ich friendsów. Wieczór można streścić tak: Słonik i Umicha znaleźli w końcu buty do biegania, a Słonisia – nie, a potem zjedliśmy kolację w knajpce po drugiej stronie ulicy. Wszyscy poczuliśmy się młodo i królami życia, gdy składaliśmy zamówienie przy barze...:)




No comments: