Dzień 1
Może zabrzmi to dziwnie, ale jedenastogodzinny lot z londyńskiego Heathrow do Los Angeles minął szybko. Trochę pochrapując, od kawy do kawy, posiłku do posiłku, uzbrojeni w słuchawki oglądaliśmy filmy na miniekranach zamontowanych na oparciach foteli przed nami. ‘The Wolf of Wall Street’ Scorsese, ‘To Catch a Thief’ Hitchcocka i kilka innych, a już kapitan ogłosił, że samolot przygotowywany jest do lądowania.
Czy nasz plan się uda? Zobaczymy. Do przejechania ponad 2000 mil (3300 km) |
23 stopnie na
termometrze i prawie bechmurne niebo przywitało nas przy wyjściu z terminalu.
Wynająwszy samochód, odpaliliśmy dżi-pi-esa i ruszyliśmy do naszego hotelu przy
Lincoln Blvd w Santa Monica. Po przybyciu i rozgoszczeniu się w apartamencie, udaliśmy się na plażę, która oddalona była raptem o kilka
‘bloków’. Angielskie ‘block’ oznacza przecznicę, a typowa siatka ulic miast
amerykańskich przypomina układ linii prostych przecinających się pod kątem
prostym.
Szeroką plażę w
Santa Monica mości drobniutki piasek, a od drogi odcina ścieżka
rowerowo-skateboardingowa, po której śmigają dziesiątki rowerzystów,
deskorolkarzy i biegaczy. Choć Miasto Aniołów znajduje się na 32. równoleżniku, woda w Pacyfiku była zdumiewająco chłodna, niczym na
brzeźnieńskiej plaży w Gdańsku. Tak jak na 54. równoleżniku, tak i w Santa
Monica jest molo, które zdobi ikoniczne Ferris Wheel, a przylega doń ciąg boisk
do piłki plażowej.
Była godzina
18.00 i tak jak słońce zbliżało się ku wzgórzystemu horyzontowi, tak zbliżał się
czas kolacji. Wyborem oczywistym w danym miejscu i czasie była restauracja
Bubba Gump usytuowana u wejścia na molo. Bubba Gump jest sieciówką,
której wystrój i menu są inspirowane ulubionym filmem Słonika. Ściany zdobią sentencje Forresta, w karcie dań ciężko znaleźć potrawę bez krewetek, a
żeby przywołać kelnera, należy znajdującą się na stole tabliczkę w kształcie
rejestracji samochodowej z napisem RUN, FORREST, RUN zastąpić STOP, FORREST,
STOP.
Na stolik w
musieliśmy poczekać kilka minut, ale cierpliwość nasza została nagrodzona widokiem na plażę i słońce chylące
się ku wzgórzom okalającym Los Angeles. Jedzonko było okey, a trofeum za
wypicie dużego Samuel Addams lager był pamiątkowy pokal. Przez ‘pomyłkę’
poszliśmy poń dwukrotnie. No coż, shit happens.:) Samego zachodu słońca nie
widzieliśmy – tak szybko zaszło.
W drodze
powrotnej z plaży postanowilśmy pojechać na Bulwar Zachodzącego Słońca (Sunset
Blvd) i do Hollywood, ale zgodnie Słonik za kółkiem, a Umicha na tylnim
siedzeniu samochodu przybili gwoździa. Umicha – skuteczniej. Widząc tę
dekadencję, Słonisia zarządziła odwrót do hotelu. Wieczór w hotelu był
porywający – z miejsca poszliśmy spać, chociaż nie było jeszcze 22.00. Tak
skończył się zdecydowanie najdłuższy dzień całego naszego pobytu w USA. Trwał
on ponad 32 godziny...
Dzień 2
Zaczęliśmy od
complimentary coffee (darmowej kawy) z recepcji i próby odzyskania naszych
paszportów i laptopa z pokojowego sejfu, który od poprzedniego dnia uznawał
jedynie sobie i właścicielowi hotelu znane hasło. Brunch (śniadanio-lunch)
zjedliśmy w knajpce z ekologiczną żywnością niedaleko Rodeo Drive, a następnie
poszliśmy na małego rogala ulicami będącymi mekką dla fanów drogich butików i
samochodów za 2 miliony baksów (od amerykańskiego ‘bucks’).
Bugatti Veyron zaparkowany przed prawdopodobnie najdroższym butikiem na świecie Bijon, którego klientami są jedynie osoby wcześniej umówione |
Naturalną kolejną
rzeczy był wypad do pięciogwiazdkowego Beverly Hills Hotel na drinka. Biedny
Słonik musiał zadowolić się kawą, gdyż to akuratnie on trzymał wtedy kluczyki
od samochodu, a nie chciało mu się tego dnia wywoływać żadnych skandali.:)
Wczesnym
popołudniem przemieściliśmy się do studiów Warner Bros., którym kinematografia
światowa zawdzięcza takie produkcje jak ‘Casablanca’, ‘Lśnienie’ Stanleya Kubricka,
‘Matrix’, serie przygód Harry’ego Pottera i Batmana, ‘Władcę Pierścieni’ czy
filmy Clinta Eastwooda.
Aktualnie Warner Bros. skupia się na produkcjach telewizyjnych takich jak ‘Game of Thrones’ czy ‘Friends’.
Na planie 'Friends' |
Sam tour był
lekko rozczarowujący, a obwożący nas mini-busikiem Michael skupiał się głównie
na opisach typu: ‘W tym odcinku tego a tego serialu, ten a ten bohater siedział
tutaj, wyszedł tamtymi drzwiami, ale za drzwiami tak naprawdę to nie było
pokoju, bo to serial kręcili, a nie naprawdę było...’ Really?
Na plus naszej
wizyty w studiach Warner Bros. była namiastka tego uczucia, że pośród tych
wzgórz właśnie z niczego wyrosło Hollywood, zmieniając swoimi produkcjami oblicze i postrzeganie świata bezpowrotnie. Wspomnieć należy, że Warner Bros. nie jest jedynym wielkim
studiem mieszczącym się w Mieście Aniołów. Za wzgórzem rozciagają się jeszcze
większe studia Universalu, a są jeszcze Paramount, NBC...
Ze wzgórz
Hollywood zjechaliśmy na Hollywood Boulevard mijając po drodze miejsce wielu
legendarnych koncertów Hollywood Bowl i spędziliśmy popołudnie spacerując Aleją Gwiazd (The Walk of Fame), ocierając się o sobowtórów Michaela Jacksona,
Jamesa Browna czy Prince’a.
Ostatecznie dotarliśmy do The Dolby Theatre, w
którym odbywa się doroczna gala rozdania oskarów. Usytuowany jest on vis-a-vis
Hollywood Roosevelt Hotel figurującego w annałach jako miejsce, w którym w 1927 roku 'Skrzydła' z udziałem m.in. Gary'ego Coopera jako pierwszy w historii otrzymał statuetkę w kategorii Najlepszy Film Roku.
Słońce już zaszło,
gdy jechaliśmy Sunset Blvd w kierunku naszego hotelu mijając po drodze House of
Blues czy klub Johnny'ego Deppa Viper Room...
Dzień 3
Gdy słońce
wstało, jak zwykle niezwykle sprawnie i bez ociągania spakowaliśmy manatki, wymeldowaliśmy
się z hotelu i pojechaliśmy do Venice na śniadanie. Możliwe, że miejsce nazywa
się Wenecja, gdyż niedaleko plaży znajduje się kilka kanałów z poprzerzucanymi
nad nimi niewielkimi mostkami.
Plaża w Venice
była w latach 60-tych XX wieku magnesem przyciągającym hippisów, muzyków i wszelakiej
maści kontestatorów establishmentu. Gdy jedliśmy śniadanie w kawiarni przy
plaży, mijali nas ludzie praktycznie każdej rasy i narodowości, w kolorowych, często postrzępionych spodniach i luźnych koszulach o równie sfatygowanym wyglądzie, hołdujący ideałom bitników czy ‘flower power’ sprzed ponad półwiecza, czy też biegacze oplątani
kablami endomondo i słuchawkami w uszach, słuchający być może The Doors,
których legenda związana jest właśnie z Venice. To właśnie tutaj w 1965 roku Jim
Morrison i Ray Manzarek siedząc na plaży postanowili założyć zespół, którego
nazwę ten pierwszy zaczerpnął z dzieł Williama Blake’a i Aldousa Huxleya.
Kilkukilometrowa
promenada ciągnąca się wzdłuż plaży pełna jest straganów, sklepików, kafejek. Mury
budynków ozdobione są muralami, szyby pokryte różnymi napisami i cytatami. W powietrzu unosi się zapach marihuany,
z głośników dobiega muzyka i, pomimo wczesnej pory, rozbrzmiewa muzyka grana na
żywo. Hymnem poranka był niewątpliwie ‘The One I Love’ R.E.M., który usłyszeliśmy
trzykrotnie, w tym w wykonaniu na żywo przez pana w średnim wieku o aparycji
Neila Younga i w jegoż że i stylu. Bardzo amerykańskie.
Całe popołudnie
spędziliśmy sunąc naszym automobilem ku granicy meksykańskiej. Celem uświęcającym
środki (czytaj: stanie w korkach) było dotarcie do drugiego pod względem
wielkości miasta Kalifornii – San Diego.
Podróż uświetnił postój na kawę w
nadmorskiej Oceanside, znanej z organizowanych tam ironmanów. Byliśmy już niemalże
umówieni, że Słonisia przepłynie 3,8 km, Umicha przepedałuje 180 km, a Słonik
przetrupcze maraton, ale tak się złożyło, że zapomnieliśmy pianki, roweru i
butów do biegania.
Około 18.00
dotarliśmy do San Diego. To ponad milionowe miasto położone jest niedaleko granicy,
a klimat panujący tam można porównać do śródziemnomorskiego. Hotel nasz usytuowany
był przy samej marinie, która dowodzić może zamożności miejscowych bądź też ich friendsów. Wieczór
można streścić tak: Słonik i Umicha znaleźli w końcu buty do biegania, a
Słonisia – nie, a potem zjedliśmy kolację w knajpce po drugiej stronie ulicy.
Wszyscy poczuliśmy się młodo i królami życia, gdy składaliśmy zamówienie przy barze...:)
No comments:
Post a Comment